**4 października**
— Danuto Stanisławówno, co pani wygaduje?! Tak nie można! — głos Zbigniewa Kazimierza drżał ze wzburzenia. — Przecież ja nie jestem pani rodziną!
— A kto jest rodziną? — wyprostowała się gwałtownie, ściskając w dłoni pognieciony papier z przychodni. — Mój syn, który dzwoni raz na pół roku z tego swojego Gdańska? Czy wnuczka, która o babci zupełnie zapomniała? Ty od trzech lat codziennie pytasz, jak mi się wiedzie, kupujesz leki, gdy brakuje mi pieniędzy!
Zbigniew Kazimierz niepewnie przestępował z nogi na nogę w przedpokoju. Wysoki, przygarbiony mężczyzna po sześćdziesiątce, z siwą szczeciną na twarzy i łagodnymi, zmęczonymi oczami. Przyszedł jak zwykle rano, spytać, czy trzeba coś kupić w sklepie, a tu takie słowa…
— Ale przecież nie można przepisać na mnie mieszkania! Co ludzie powiedzą? Co pomyślą sąsiedzi? — nerwowo obracał w dłoniach starą czapkę.
— A mnie to wszystko jedno, co oni myślą! — Danuta Stanisławówna przeszła do pokoju, usiadła w swoim ulubionym fotelu przy oknie. — Siadaj, czego stoisz jak słup.
Zbigniew Kazimierz nieśmiało przysiadł na brzegu kanapy. Za oknem mżył październikowy deszcz, krople spływały po szybie, a w pokoju było dziwnie przytulnie. Na parapecie kwitły fiołki — to on przyniósł je wiosną, mówiąc, iż u niego w domu nie chcą rosnąć, a tu może choć panią Danutę rozweselą.
— Posłuchaj mnie uważnie — złożyła dłonie na kolanach. — Wczoraj byłam u lekarza. Serce coraz słabsze, ciśnienie skacze. Mówi, iż w każdej chwili może się stać… No, wiesz, o co chodzi.
— Niech pani tak nie mówi! — przestraszył się. — Jeszcze pani pożyje, ja pomogę, jak zawsze. Są nowe leki, dobre…
— Zbyszku — zawołała cicho, a on drgnął. Rzadko zwracała się do niego po imieniu, zwykle formalnie. — Rozumiesz, o czym mówię? Boję się umierać sama. Bardzo się boję. A z tobą chociaż mniej strach.
Poznali się trzy lata temu w kolejce do przychodni. Ona stała z skierowaniem do kardiologa, trzymała się za piersi, ciężko oddychała. On siedział obok, czekał na swoją kolej do urologa. Zobaczył, iż jej słabo, podszedł, podał wodę ze swojej butelki.
— Dziękuję, złoty — szepnęła wtedy Danuta Stanisławówna. — Dobry z ciebie człowiek.
Okazało się, iż mieszkają w sąsiednich blokach. Zaczął zaglądać, pytać o zdrowie. Najpierw raz na tydzień, potem częściej. Ona gotowała mu obiad, on naprawiał różne rzeczy w mieszkaniu. Tak przywykli do siebie niepostrzeżenie.
Zbigniew Kazimierz miał swoją historię. Żona zmarła pięć lat temu na raka, dzieci nie mieli. Został sam w pustym mieszkaniu, gdzie każdy przedmiot przypominał o przeszłości. Całe życie pracował jako ślusarz w fabryce, miał niewielką emeryturę, żył cicho i niezauważalnie.
A syn Danuty Stanisławówny, Krzysztof, wyjechał do Gdańska zaraz po studiach, został tam informatykiem, ożenił się, doczekał dzieci. Na początku przyjeżdżał na święta, potem coraz rzadziej. Dzwonił w urodziny i na Nowy Rok, pytał o zdrowie, obiecywał przyjechać, ale nie przyjeżdżał.
— Bardzo zajęty — tłumaczyła syna przed sąsiadkami. — Odpowiedzialna praca. I dzieci małe, żona często choruje…
W rzeczywistości syn po prostu zapomniał o matce. Nie ze złośliwości, nie z złej woli — po prostu życie go pochłonęło, sprawy narosły, a matka zeszła na margines. Jest tam, w swoim miasteczku, pobiera emeryturę, żyje. No i dobrze.
Wnuczka Ola czasem wysyłała zdjęcia w messengera. Ładna dziewczyna, mądre oczy, ale zupełnie obca. Babcię pamiętała słabo, widywały się rzadko.
— Zbyszku, a ty nigdy nie chciałeś dzieci? — spytała kiedyś Danuta Stanisławówna, gdy siedzieli w kuchni, pili herbatę z sernikiem, który upiekła rano.
— Chciałem. Bardzo — mieszał powoli cukier w szklance. — Ale nie wyszło. Żona, niech jej Bóg da wieczny odpoczynek, ciągle się leczyła, jeździliśmy po lekarzach. A potem było już za późno… Mówiła mi: «Ożeń się z młodszą, miej dzieci». A ja jak miałem pokochać inną? Ona była… jedyna.
Danuta Stanisławówna sięgnęła przez stół, przykryła jego dłoń swoją.
— Dobry z ciebie mężczyzna, Zbyszku. Rzadko dziś spotkać takich.
Zaczerwienił się, spuścił wzrok.
— Co tam dobrego… Zwykły człowiek.
— Nie, nie zwykły. Zwykli są obojętni. A ty duszą się przejmujesz za wszystkich.
Miała rację. Zbigniew Kazimierz naprawdę nie umiał przejść obojętnie wobec cudzej krzywdy. W ich bloku wszyscy wiedzieli: jeżeli coś się dzieje, trzeba wołać Zbigniewa Kazimierza. Kran przecieka u pani Haliny na parterze — on naprawia. Wózek młodej matki z piątego piętra zepsuli chuligani — on kupił nowy. Starsza pani z drugiej klatki trafiła do szpitala — on opiekował się jej kotem.
— Czujesz się odpowiedzialny za wszystkich — mówiła mu Danuta Stanisławówna. — Zmęczysz się tak.
— A jak inaczej? — dziwił się szczerze. — Ludziom przecież źle.
Sąsiedzi go szanowali, ale za plecami się śmiali: za bardzo dobry, aż naiwny. A Danuta Stanisławówna wiedziała — takich ludzi jest mało, trzeba ich chronić.
Ona też nie była prosta. Całe życie pracowała w bibliotece, dużo czytała, rozmyślała. Mąż zmarł młodo, syna wychowywała sama, wkładała w niego całą duszę. A on wyrósł i odleciał jak ptak z gniazda. Zwykła historia, ale boli tak samo.
— Wiesz, co mnie w życiu najbardziej zabolało? — zwierzyła się raz Zbigniewowi Kazimierzowi. — Nie to, iż syn wyjechał. Dzieci mają swoje życie. Ale to, iż stał się obcy. Dzwoni, a w głosie słychać uprzejmość, oficjalną. Jakby rozmawiał z mało znaną ciocią.
— Może po prostu nie wie, jak inaczej? — ostrożnie zasugerował. — My, mężczyźni, niezdarni jestZbigniew Kazimierz westchnął ciężko, przytulił staruszkę, i w tej cichej chwili zrozumiał, iż rodzina to nie zawsze krew, ale ci, którzy zostają, gdy cały świat odchodzi.