Nie wiem jak u innych samotnych kobiet, ale do mnie to ciągle jakaś dziwota podchodzi. Wczoraj późnym wieczorem, no leżę sobie w łóżku, wzdycham. Naoglądałam się wiadomości, nażarłam kotletów, cierpię ile wlezie, ogólnie dramat.
Nagle słyszę, iż za szafą coś zaczyna cichutko wyć. Taki piskliwy, żałośny głosik.
„Pluszwy czy co?” – myślę. – „W Warszawie pisali, iż masakra z tymi pluskwami. Dotarły aż do Bydgoszczy? Zmęczone pewnie.”
Po dziesięciu minutach „pluszwy” przestały wyć i zaczęły coś skrobać po podłodze.
„No zaraz wstanę i przywalę.” – skłamałam.
Nie ma opcji, żebym wstała po tej misce kotletów. Jakby mi się w nocy chciało sikać, to bym się turlała.
„Nie bij.” – poprosiły grzecznie „pluszwy”.
„Gadające.” – pomyślałam przez kotletową mgłę. – „No to nie pluszwy. Sąsiad oszalał. Z drugiej strony, kto teraz nie oszalał? No okej, ja. Mnie choćby nie ma z czego, a inni się męczą.”
Potem „pluszwy” przestały skrobać i w półmroku zaczął się do mnie skradać ktoś włochaty i długi. Wzrok mam taki se, więc mrużyłam oczy, żeby ogarnąć trzy rzeczy: może kotlet okazał się idealnym lekiem nasennym i już śpię? To trzy uszy czy trzy rogi? Skąd u nas w klatce taki wysoki, nieodnotowany sąsiad? Ja wszystkich wysokich od razu zapisuję w notesiku, mam kolekcję.
„Wiesław Genoweficz?” – spróbowałam zidentyfikować przybysza.
„Zimno.” – burknął dryblas i od razu walnął czołem w żyrandol. – „Ała!”
„No to kto?”
„Dziad Piszczał.” – zachichotał długi, wyciągnął do mnie swoje czarne, strasznie długie łapy i warknął: „UUUU!”
„Ja też na Halloween maluję paznokcie na czarno. To u ciebie hybryda czy swoje?”
„Swoje.” – obraził się długi.
„Niewygodne pewnie z takimi szponami w nosie dłubać.”
„Nie rozumiem! Nie boisz się czy jak?”
Wtedy przybliżył do mnie swoją straszną mordę i okazało się, iż ma trzy uszy. Dwa normalne, a trzecie – dziwne, na skroniu. Wyglądało raczej na ogromną narośl.
„Muszę oddać książkę w tym tygodniu, a mam napisane tylko trzy strony. Do tego kredyt i rozwód. Dorosła jestem, wybacz. Strasz mnie jakimś ptosisem, faflami.”
„Nasi mówią, iż choćby jak miałaś pięć lat, to nie drgnęłaś. Dzbanem jednego walnęłaś. Do dziś ma głowę na drugą stronę.”
„No to po coś przyszedł?”
„Przytulnie u ciebie.”
„To przez kotety. Chcesz?”
„Wezmę.”
„No to leć sam, ja nie wstanę.”
Strasznomordy gość mignął czarnym cieniem do kuchni, wrócił z herbatą (nalał mi do ulubionego kubka!), kotletami i kanapkami. A w pysku trzymał jabłko. Zupełnie jak ja, tylko włosy gęstsze.
„Weźm?” – podsunął mi talerz.
„Co?”
„Pytam, czy chcesz. Bierz, dużo nabrałem.”
„Chętnie, ale już nie wejdzie.”
„A wyglądasz na taką pojemną kobietę, jak boa w okularach.”
„Dzięki za komplement. Kładź się.”
Przesunęłam się i trochę tak razem poleżeliśmy. Było fajnie. Noc, mlaskanie, zapach kotletów. Czego więcej trzeba do uspokojenia duszy i ciała?
„Może zejdź do sąsiadki z trzeciego? Starsza pani, kilka jej trzeba.”
„Byłem u niej wczoraj. Rzuciła we mnie stołkiem.”
„A, stąd ta narośl.”
„No.”
I tak poleżeliśmy jeszcze pół godziny, każdy wzdychając o swoim.
Chyba się do nich przyłączę. Fajnie tak łazić po cudzych mieszkaniach i żreć darmowe kotlety. Tylko trzeba coś twardego na głowę. Garnek na przykład…