Przybyli, gdy spaliśmy
Halina Wojciechowska obudziła się od dźwięku, którego nie potrafiła od razu rozpoznać. Cichy skrzyp podłogi na korytarzu, jakby ktoś ostrożnie skradał się po mieszkaniu. Kobieta nadsłuchiwała, serce zabiło jej mocniej. Obok spokojnie pochrapywał mąż, Kazimierz choćby się nie poruszył.
— Kaziu… — szepnęła, delikatnie szturchając go w ramię. — Kaziu, słyszysz?
— Hmm? Co się stało? — zamruczał, nie otwierając oczu.
— Ktoś chodzi po mieszkaniu.
Kazimierz niechętnie otworzył jedno oko, spojrzał na świecące cyfry budzika.
— Hala, jest druga w nocy. Zdawało ci się.
— Nie zdawało! Słyszę wyraźne kroki!
Mąż westchnął, ale jednak nadstawił ucha. Rzeczywiście, gdzieś w głębi mieszkania rozlegały się ledwie słyszalne odgłosy. Skrzypnięcie, szmer, delikatne stukanie.
— Pewnie kot — uspokoił żonę. — Mruczek znowu hasa po nocy.
— Jaki kot, Kaziu? Mruczek nie żyje od trzech lat, zapomniałeś?
Kazimierz ocknął się zupełnie. Dźwięki stawały się coraz wyraźniejsze. Ktoś zdecydowanie poruszał się po ich mieszkaniu, i to z pewnością siebie, jakby doskonale znał ustawienie mebli.
— Może to Kinga przyszła? — zapytała Halina. — Przecież ma klucze.
— O tej porze? Ona dawno śpi, jutro ma zmianę.
Córka mieszkała osobno, na drugim końcu miasta, ale czasem wpadała do rodziców, zwłaszcza gdy pokłóciła się z mężem. Zwykle jednak dawała wcześniej znać.
Odgłosy zbliżały się do sypialni. Halina mocno ścisnęła dłoń męża.
— Kaziu… a jeżeli to… złodzieje?
— Cicho… — Ostrożnie wstał z łóżka, namacał kapcie. — Sprawdzę.
— Nie idź! A jeżeli mają nóż?
— Hala, jacy złodzieje? W naszym bloku całą noc jest portier, domofon, zamki szyfrowe. I nie mamy nic cennego.
Podszedł cicho do drzwi, przyłożył ucho do drewnianej powierzchni. Za drzwiami rozległ się cichy kobiecy głos, nucący znajomą melodię.
— Hala… — przywołał żonę szeptem. — Chodź tu.
Podbiegła bosi, również nasłuchując.
— To… to kołysanka mamy — szepnęła Halina, a jej głos zadrżał. — Ta sama, którą śpiewała mi w dzieciństwie.
Kazimierz zmarszczył brwi. Teściowa zmarła dziesięć lat temu, ale doskonale pamiętał tę bezsłowną piosenkę, którą nuciła zawsze, krzątając się po domu.
— Niemożliwe.
— Kaziu, może to duch? — Halina wpiła się w rękaw jego piżamy. — Może mama przyszła?
— Hala, nie gadaj głupot. Duchów nie ma.
Ale i on poczuł, jak przebiegł go dreszcz. Melodia brzmiała coraz wyraźniej, a teraz dołączył do niej inny dźwięk — delikatne stukanie, jakby ktoś przekładał naczynia w kuchni.
— Zupełnie jak mama… — szepnęła żona. — Pamiętasz, jak budziła się w nocy i szła do kuchni? Gotowała herbatę, wyjmowała filiżanki…
Kazimierz pamiętał. Janina miała problemy ze snem, szczególnie w ostatnich latach. Czasem wstawała o trzeciej nad ranem, by posprzątać lub gotować, nucąc tę właśnie melodię.
— Boję się… — przyznała Halina.
— Daj spokój. Sprawdźmy, co tam jest.
Zdecydowanie przekręcił klamkę, wyjrzał na korytarz. Cisza. Tylko z kuchni sączyło się słabe światło, jakby paliła się lampka nad kuchenką.
Szli powoli, trzymając się za ręce. W progu kuchni Kazimierz przystanął, zajrzał do środka.
Kuchnia była pusta. Na stole stały dwie filiżanki, obok leżały łyżeczki i cukiernica. Czajnik cicho bulgotał na gazie, unosząc parę.
— Ale ja nie nastawiałam czajnika na noc — szepnęła zdumiona Halina. — Na pewno nie.
— Ja też nie.
Stali w drzwiach, niepewni. Czajnik zagotował się, automatycznie wyłączając. W ciszy słychać było tylko ich przyspieszony oddech.
— Może śnimy? — zapytał niepewnie Kazimierz. — Ugotowaliśmy to przez sen?
— Oboje? W tym samym czasie? Nie żartuj…
Halina ostrożnie weszła, dotknęła jednej z filiżanek. Ciepła. Ktoś trzymał ją w dłoniach ledwie chwilę temu.
— Patrz… — Wskazała mężowi parapet. — Pelargonia zakwitła.
Na oknie stała stara roślina, która nie kwitła od ponad roku. Halina miała ją wyrzucić, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Teraz zdobiły ją jaskraworóżowe kwiaty, świeże i bujne.
— Mama uwielbiała pelargonie — powiedziała cicho. — Mówiła, iż przynoszą domowi spokój.
— Hala, może pójdziemy do lekarza? — zaproponował ostrożnie mąż. — Gadamy jakieś bzdury.
— Jakie bzdury? Sam widzisz — czajnik, filiżanki, kwiaty. To nie mogło pojawić się samo.
Usiadła na krześle, zamyślona, patrząc na przygotowaną herbatę.
— Wiesz… mama zawsze mówiła, iż po śmierci wróci nas odwiedzić. Pamiętasz, jak żartowała: „Będę wpadać nocą, sprawdzać, czy wszystko u was gra”?
— Pamiętam. Ale to były tylko żarty, Hala.
— A jeżeli nie żarty?
Kazimierz usiadł obok, wziął ją za rękę.
— Tak czy inaczej, czego się bać? To twoja matka. Kochała nas.
Halina skinęła głową, uspokajając się nieco.
— Tak. I zawsze martwiła się, czy dobrze nam się wiedzie.
Siedzieli w ciszy, patrząc na zastawiony stół. Strach ustępował, zastępowany dziwnym spokojem. Jakby w domu naprawdę pojawiła się obecność kogoś bliskiego.
— Pamiętasz, jak martwiła się, gdy pokłóciliśmy się o działkę? — odezwała się nagle Halina. — Jak błagała, żebyśmy się pogodzili?
— Pamiętam. Przez trzy dni nie mówiła do nas, aż się w końcu uściskaliśmy.
— I jak się cieszyła, gdy Kinga powiedziała, iż wychodzi za mąż. Sama szyła jej suknię ślubną, haftowała koronki…
— Piękną suknię miała.
Wspominali teściową, a każde wspomnienie było ciepłe i dobre. Janina była wyjątkową kobietą — mądrą, cierplWszyscy troje pili herbatę w milczeniu, a ciepły zapach pelargonii otulał ich jak delikatny uścisk.