U nas nocowała teściowa, Maria Kowalska. Od samego rana wpadła do naszej sypialni z krzykiem: „Wstawaj, Ewa, widziałaś, co się dzieje w twojej kuchni?” Zerwałam się z łóżka, jeszcze w piżamie, serce waliło jak oszalałe. Biegnę korytarzem, na chybcika narzucam stary szlafrok, węszę – może coś się pali? A może gaz został otwarty? W głowie mam już cały dramat: kuchenka w ogniu, garnek wybucha, albo jakaś inna katastrofa. Wchodzę do kuchni, a tam… karaluchy. Cała armia rudych stworzeń hasa po stole, talerzach i resztkach kolacji, których wczoraj nie miałam siły posprzątać. Teściowa stoi z rękami w biodrach i wierci we mnie wzrokiem, jakbym specjalnie hodowała te robactwo, by ją zszokować.
„Ewo, czy zawsze tak u was wygląda?” – zaczyna, a jej głos aż dzwoni od oburzenia. „Jak można tak żyć? Masz dzieci, męża, a w kuchni karaluchy jak w jakiejś szopie!” Stoję jak rażona piorunem i nie wiem, co powiedzieć. No tak, nie posprzątałam wczoraj, bo po pracy ledwo nogi za sobą ciągnęłam. Dziece wrzeszczały, mąż, Tomasz, mamrotał coś o piłce nożnej, a ja marzyłam tylko, by paść do łóżka. Kto by pomyślał, iż te przeklęte karaluchy wybiorą właśnie tę noc na swoją paradę? I najważniejsze – skąd się w ogóle wzięły? Nie mieszkamy przecież w ruderze, mamy mieszkanie, wszystko przyzwoicie. No, prawie przyzwoicie.
Maria Kowalska oczywiście nie odpuszcza. „Za moich czasów – mówi – nic takiego by się nie zdarzyło! Po kolacji myłam, szorowałam, ani jednej okruszyny nie zostawiałam. A ty co? Młodzi teraz leniwi, tylko w telefonach siedzieć potraficie!” Kiwałam głową, połykając urazę, bo co tu powiedzieć? Ona to nie zwykła teściowa, to generał w spódnicy, dla niej porządek w kuchni to kwestia honoru. A ja, jak widać, ją zawiodłam. Zaczęłam gorączkowo sprzątać: chwytam ścierkę, zamiatałam karaluchy, myłam stół, talerze, wszystko, co wpadło mi w ręce. Teściowa stoi nade mną i komentuje: „Tu pominęłaś! A co to za plama? Czy ty nigdy kuchenki nie czyścisz?” Ledwo powstrzymuję się, by nie odpowiedzieć. Myślę: „No, Maria Kowalska, świętą pani nie była, pewnie też miała pani kiedyś okruchy na stole!” Ale milczę, bo wiem – dyskusja z nią nie ma sensu.
Gdy walczę z karaluchami, Tomasz, mój mąż, w końcu wychodzi z łóżka. Wchodzi do kuchni, widzi ten cyrk, i zamiast pomóc, tylko się śmieje: „O, Ewa, zoo otworzyłaś?” Rzuciłam mu takie spojrzenie, iż natychmiast ucichł i poszedł nastawiać czajnik. A teściowa tylko pokręciła głową: „Widzisz, choćby mąż niepoważny. Gdybym nie pilnowała syna, dawno by się rozpuścił!” Już myślę, zaraz zacznie wykład o wychowaniu mężczyzn. I rzeczywiście – siada przy stole, który lśnił po moim sprzątaniu, i zaczyna: „Za moich czasów trzymało się mężczyzn krótko. A wy, młodzi, dajecie im wolność, i co macie? Karaluchy w kuchni, a oni się śmieją!”
Słucham, a w głowie jedna myśl: jak doczekać wieczora, by Maria Kowalska wróciła do siebie? Nie żebym jej nie lubiła, to dobra kobieta, ale te jej napady… To nie są zwykłe karaluchy, dla nich to dowód, iż jestem złą gospodynią, złą żoną, a może choćby złą matką. A ja szoruję, czyśczę, pucuję, a ona wciąż znajduje powód do narzekań. Tu łyżka nie na miejscu, tam nóż źle umyty. A przecież nie jestem ze stali! Mam dwoje dzieci, pracę, ciągle biegam jak w kołowrotku, a tu jeszcze karaluchy zorganizowały imprezę. I skąd one się wzięły? Może od sąsiadów? W naszym bloku stare rury, piwnica wilgotna, pewnie stamtąd się wloką.
W końcu skończyłam sprzątanie, kuchnia lśni jak w reklamie środka czyszczącego. Teściowa zdaje się trochę uspokoić, ale i tak rzuca: „Trzeba, Ewo, dbać o porządek. To twój dom, twoja rodzina. jeżeli nie ty, to kto?” Kiwam głową, uśmiecham się przez łzy, a w duszy krzyczę: „Dajcie mi już spokój!” Tomasz, widząc mój stan, wreszcie interweniuje, zabiera matkę na spacer, żebym mogła odetchnąć. A ja siadam przy stole, patrzę na tę idealną kuchnię i myślę: czy naprawdę jestem tak złą gospodynią? Może Maria Kowalska ma rację, może robię coś źle? Ale potem przypominam sobie, jak ciągnę cały ten dom, dzieci, pracę, i rozumiem: staram się. Może nie idealnie, może nie tak, jak za jej czasów, ale się staram. A karaluchy… no, komu się nie zdarzy? Jutro kupię trutkę, uporam się z nimi. Ale teściowej tego nie wytłumaczę.
Gdy Maria Kowalska wróciła ze spaceru, byłam już spokojniejsza. Zrobiłam herbatę, pokroiłam kanapki, a choćby porozmawiałyśmy jak ludzie. Opowiadała o swojej młodości, o tym, jak sama kiedyś walczyła z domem, i choćby poczułam do niej jakąś ciepłość. Ale w głębi duszy wiedziałam: następnym razem, gdy przyjedzie, sprawdzę kuchnię trzy razy, zanim pójdę spać. Bo kolejnego takiego poranka z karaluchami i jej wykładami na pewno nie przeżyję.