— Nie wracaj już, wnuku…
— No to tyle, dziadku, jadę! U was tak dobrze, jak w dzieciństwie! Ta sauna to mistrzostwo świata! Czuję się jak nowo narodzony! Może wpadnę w następny weekend!
— Lepiej już nie przyjeżdżaj, wnuczku… — babcia otarła dłonie o fartuch i ciężko westchnęła.
— Babciu, o co ci chodzi? — Krzysztof zaniemówił. Był pewny, iż dla dziadków zawsze był ukochanym wnukiem. Mieszkał z nimi do dwunastego roku życia, nazywał ich mamą i tatą.
— Nie ma sensu — odparł dziadek surowo, patrząc spod gęstych brwi. — Zrozumiałem teraz, dlaczego żona od ciebie uciekła. I jakim cudem, na litość boską, mogłeś takim wyrosnąć…
Machnął ręką, odwrócił się i, utykając na bolącą nogę, ruszył w stronę stodoły.
— Dziadku-u-u! — Kobieta wybiegła na ganek boso, zapominając o wietrznym wrześniu i mżawce. Liście brzozy oślepiały, wirując wokół, a po niebie goniły ołowiane chmury.
— Dziadku-u-u, Krzysiek dzwonił! Przyjeżdża! Taka radość! — zawołała z uniesieniem, przyciskając dłonie do piersi.
Starzec wyprostował się, zgrzytnął kręgosłupem i otarł pot z czoła rękawem znoszonej kurtki.
— Po co boso wyleciałaś? Przeziębisz się! — warknął, marszcząc brwi. — Wracaj do domu, zaraz przyjdę.
— Ale ja… tylko chciałam się podzielić, serce nie wytrzymało…
— Do domu, mówię!
Staruszka szlochnęła i powłóczyła się do chaty. W duszy burzyło się. Krzysiek — ich Krysiunio, światło w oknie. Od pieluch go wychowywali, pierwsze kroki, pierwsze słowo — „babcia”… A potem nagle zjawiła się córka. Zabrała go. Zabrali, gdy tylko „stanęła na nogi”. Po dwunastu latach. Jakby tylko pożyczali, a teraz czas oddania. Dziadek wtedy rzucał się jak szalony, przeklinał córkę, zawstydzał, ale wszystko na próżno — odjechali. Krzysiek płakał, z początku często dzwonił, potem rzadziej… w końcu wcale…
I od tamtej pory w domu panowała cisza. Dusza opustoszała. A gdy się ożenił — choćby nie powiedział. Dowiedzieli się od obcych. To bolało. Było przykro. A teraz — zadzwonił, przyjeżdża. Nadzieja rozlała się po sercu ciepłem.
Trzy dni babcia krzątała się jak przed Wielkanocą. Wyskrobała podłogi, napiekła ciast. Nie spała — myślała: jaki teraz, pewnie wyrosł na przystojniaka…
Pod wieczór na podwórze wjechał czarny, błyszczący samochód. Szyby — nieprzeniknione. Gęsia skórka. Z wnętrza wysiadł Krzysiek — krępy, krótko ostrzyżony, w modnej kurtce. Uśmiechnął się. Przywitał.
— Dziadku, babciu! Jest coś do jedzenia? Umieram z głodu!
— Jest, wnuczku, oczywiście. Chodź…
Prezentów nikt się nie spodziewał — nie te czasy. Ale choćby ludzkie słowo… Cokolwiek…
Najadł się do syta, nogi założył na stół, zapalił papierosa i zaczął opowiadać, jak u niego „wszystko zajebiste”. Dziadek skrzywił się, drgnęły mu wargi, wstał i poszedł do drewutni.
A ten nie dawał za wygraną. Opowiadał o swojej żonie — córce posła. Jak go „nie doceniała”, ciągle skarżyła się tatusiowi. Jak zmuszali go do pracy, a on nie po to się ożenił. Zwolnili go. Mieszkania nie ma. Teraz jest kierowcą. Auto ma, czarne, lśniące, szyby jak noc.
— Pieniędzy potrzeba — rzucił. — Dziadek ma oszczędności. On już pożył, teraz moja kolej.
Dziadek w milczeniu rąbał drewno. Chciałby mu ręce powalać, ale babia go powstrzymała. Zabrala męża. A sama siedziała, słuchała tego obcego mężczyzny, żegnała się w duchu. Minęła północ — zasnął, przy stole, z pustą sto— Rano wstał, jakby nigdy nic, rozejrzał się po podwórku, wsiadł do swojego błyszczącego auta i odjechał bez słowa pożegnania.