Moja przyjaciółka Kinga gotuje jak bogini. Potrafi zrobić cuda choćby z cukinii i ziemniaka! A te ciasta! I mięso – zawsze rumiane, soczyste, idealnie przyprawione…
Ale nie o tym miałam mówić.
Kinga ma nadwagę. Sporą, ale wciąż jest piękna – gładka jak dojrzałe jabłko, pełna życia, zero problemów z ciśnieniem czy zadyszką. Ma męża, Jacka, z którym żyje od piętnastu lat. I przez te piętnaście lat Jacek z lubością, z piekielnym zacięciem, wyśmiewał jej kilogramy. Zawsze pomysłowo, z przekąsem. Przy znajomych. Przy obcych. Wymyślał niby-czułe przezwiska – moja krówko, mój hipopotamku. *Ojej, stanęła mi na nodze, złamała całego Jacka!*
Chwalił znajome fit-boginie i każdą, której geny pozwoliły być chudą. choćby mnie parę razy obdarował tymi “komplementami”, a ja, głupia, rzucałam się w obronie Kingi, gadając o metabolizmie, genetyce – bez sensu.
Kinga zawsze trzymała fason, choćby się uśmiechała. Sama żartowała ze swojej figury. Ale gdy urodziła córkę, sytuacja się pogorszyła. Dziewczynka odziedziczyła kształty po matce, a Jacek, gdy córka weszła w wiek dojrzewania, przerzucił się na nią: *”Po co ty tyle wpychasz? Będziesz jak twoja matka, popatrz na siebie, czy nie chcesz być ładna, a nie jak to bezkształtne zwierzę?”*
I wtedy Kinga nagle się ocknęła. Rozmawiała z mężem raz, drugi, trzeci – iż tak nie można. Oczywiście, na próżno. Aż pewnego dnia wybuchła. Nie byłam tam, opowiadano mi. Gdy Jacek znów zaczął błyszczeć dowcipami o figurze żony, Kinga nagle rzuciła: *”Jacek, wiesz co? Mam dość. Nie podoba ci się mój wygląd? Nie trzymam. Idź, szukaj chudszej. Mnie już starczy.”*
Wzięła taksówkę, pojechała do domu. Jacek dalej się wygłupiał, żartował, nie śpieszył się za nią. *”Gdzie ona pójdzie? — mówił. — Postraszy i wróci. Przecież wie, iż wygląda jak przejrzały pomidor.”* choćby znajomi próbowali go uświadomić, iż Kinga jest piękna, ale co tam.
W domu jej nie było. Ani córki. Okazało się, iż zabrały rzeczy i wyjechały do rodziców Kingi – mają dom na drugim końcu miasta. Do szkoły trochę daleko, ale trudno. Drugim ciosem było to, iż Kinga wniosła pozew o rozwód. Jacek nie mógł uwierzyć: *”Co, przez te żarty?! To niemożliwe! Musi mieć kochanka!”* Choć zaraz dodawał: *”A skąd, kto by chciał taką grubą…”*
Zgadniecie sami. Kochanka nie było. Kinga po prostu miała dość. Pracuje na wysokim stanowisku w dużej firmie, zarabia świetnie, rodzice pomogli – i nie czekając na podział mieszkania, kupiła sobie i córce porządne dwupokojowe w nowym budynku.
Po podziale majątku Jacek został z kawalerką. Musiał sprzedać samochód, pieniądze podzielili. Alimenty będzie płacił jeszcze trzy lata, pensję ma niską, a po odliczeniu jednej czwartej – ledwo wiąże koniec z końcem. I najgorsze – opowiada znajomym, iż ta jego była, suka, przez piętnaście lat rozpieściła mu podniebienie, a teraz musi żyć na mrożonkach albo biegać na obiady do matki. *”Jej kurczak śni mi się po nocach — jęczy. — I ten bigos! I ciasta! Rzędy ciast z różnymi nadzieniami! Budzę się z płaczem.”*
Nową znalazł? Znalazł. *”Gotuje jakieś pomyje, jeść się nie da. No dobra, chudsza, ale w naszym wieku już modelki nie rosną. Młodszą? No nie wyszło, pensja za mała, a sam nie wyglądam jak Apollo – brzuch, łysina, zadyszka. Pięćdziesiątka jednak.”*
Najbardziej go boli, iż Kinga… schudła. Nie dużo, ale zauważalnie, o kilka rozmiarów. Znajomi mówią, iż gotuje teraz inaczej – więcej warzyw, mniej mięsa, choć przez cały czas pysznie. Słodycze? To głównie Jacek je uwielbiał.
Pewnego dnia spotkał ją w supermarkecie. Oniemiał. PodePodszedł, wybełkotał: *”No, nieźle wyglądasz, choćby mi się podobasz…”* — na co Kinga tylko wzruszyła ramionami i odeszła bez słowa.