— Ola, znowu przyniosłaś te swoje szmatki do domu? — zirytowana zapytała matka, witając córkę w drzwiach.
— To nie szmatki, mamo. To kawałki aksamitu. I tak by je wyrzucili…
— No to wyrzuciliby! Ile można ci powtarzać: szycie to nie zawód, tylko fanaberia! Lepiej byś wzięła drugą zmianę w pracy. Może w końcu uzbieralibyśmy na pralkę.
Ola milczała. Zdjęła kurtkę i weszła do pokoju. Matka dalej gderała w kuchni, a siostry—bliźniaczki Hania i Kasia—chichotały, wpatrzone w telefony.
— Znowu biegusie w swoje gałgany! — krzyknęła Kasia.
— Panna Ola Versace! — dodała Hania i parsknęła śmiechem.
Ola usiadła przy oknie, wyjęła z torby niebieski aksamit i złotą tiulową wstążkę. Dotknęła materiału—był miękki jak woda. Już widziała tę sukienkę: zwiewną, z odkrytymi ramionami i asymetrycznym dołem. Prawdziwą. Magiczną.
W dzień Ola pracowała w fabryce mebli. Oficjalnie—jako montażystka. Nieoficjalnie—jako “miejscowa dziwaczka”: zawsze ze szpilkami w kieszeni, ołówkami za uchem i w fartuchu ozdobionym samodzielnie zrobioną broszką.
— Ola, znowu sama robiłaś broszkę? — zapytała kiedyś Ewa, brygadzistka.
— Tak. Z plastikowej zatyczki i koralików.
— Masz złote ręce. Szkoda, iż nikt tego nie docenia.
— Nic nie szkodzi. Ja wiem, czego chcę.
Ola pracowała szybko. Po zmianie szła do przyjaciółki Gosi—ta pracowała w studiu fotograficznym w galerii handlowej.
— Olu, idealny czas! Światło już ustawione.
— A sukienka gotowa.
Na Oli była ta właśnie—z niebieską aksamitną spódnicą. Dół faluje, ramiona odsłonięte, w talii manualnie haftowany pas. W niej Ola nie była po prostu ładna—wyglądała jak z innego świata.
Gosia robiła zdjęcia, szepcząc: „Wyglądasz jak wróżka!”. Potem wrzuciła je na swojego bloga.
— Jaki hashtag dać?
— #fabrycznakrólewna — zażartowała Ola. — I tak uszyłam ją w halach.
Po kilku dniach Gosia wpadła do Oli na fabrykę.
— Olu! No nie do wiary! Projektant z Warszawy napisał. Wpadł na twoją sukienkę w sieci. Chce się z tobą skontaktować!
— Co?.. Naprawdę?
— Patrz! — Gosia wcisnęła jej telefon w ręce. — Nazywa się Kuba Walenty. Ma showroom, pracuje z gwiazdami. Mówi, iż masz świeże spojrzenie, pyta o kontakt.
Oli zakręciło się w głowie. Serce waliło. To… żart? Ale nie. Wiadomość była prawdziwa.
— Ola, ty już kompletnie odleciałaś? — matka stała w drzwiach, gdy Ola opowiadała o propozycji. — Do Warszawy? Ciebie tam oszukają! Wrócisz z walizką długów i tyle!
— Mamo, to prawdziwa szansa. Mam talent, chcę spróbować.
— Masz obowiązki! Nie jesteś sama! Kto nam będzie pomagał? Jesteś najstarsza!
— Mam dwadzieścia siedem lat, mamo. Mam prawo żyć swoim życiem.
Siostry prychały, ojciec milczał. W końca mruknął:
— Marzenia to nie zupa. Nie wyżyjesz od nich.
Ola wyszła do pokoju. Serce bolało. Chciało się płakać. Ale spojrzała na szkice, maszynę do szycia, stosik ścinków. I wiedziała—pojedzie.
Kuba Walenty spotkał ją na dworcu w swetrze z grubej włóczki i trampkach.
— Ola? Miło w końcu cię poznać. Chodź, mamy mnóstwo roboty.
Showroom mieścił się na ostatnim piętrze starej kamienicy. Jasna przestrzeń, manekiny, tkaniny, lustro w pełną wysokość. Ola czuła się jak w filmie.
— Chcę, żebyś uszyła kapsułową kolekcję. Pięć–sześć stylizacji. Masz wyczucie tkanin. To rzadkość. I smak. Resztę możemy podciągnąć.
— Jesteś pewien?..
— Bardziej niż siebie samego.
Ola skinęła głową. Następnego ranka zaczęła szyć. Mieszkała w pokoju przy pracowni, jadła kanapki i prawie nie spała. Tkaniny dzwoniły pod jej palcami. Sukienki rodziły się—lekkie jak wiatr i śmiałe jak marzenia.
Kuba patrzył na nią i uśmiechał się:
— Wiesz, ty nie jesteś tylko projektantką. Jesteś poetką w tkaninach.
Miesiąc później odbył się zamknięty pokaz. Przyszli redaktorzy, blogerzy, kilka gwiazd. Ola stała za kulisami, trzęsąc się jak osika. Ale gdy pierwsza stylizacja wyszła na wybieg—sala zamarła.
Sukienki były żywe. Żadnej sztucznej pompy, krzykliwej tandety. Tylko delikatne światło, czyste linie i ciepło dłoni wbite w każdy ścieg.
Po pokazie podeszła do niej redaktorka modowego magazynu.
— To… cud. Kim pani jest?
— Ja?… Jestem tylko Olą z fabryki.
— Nie. Pani jest odkryciem.
Wróciła do domu po dwóch miesiącach. Z umową na staż w domu mody i kilkoma publikacjami.
Matka przywitała ją w milczeniu. W końcu powiedziała:
— My z Kasią myślałyśmy, iż może znajdziesz miejsce w tamtym zakładzie. W końcu to, co tam w Warszawie, to niepoważne, a tu praca jest prawdziwa.
— Mamo, nie wracam. Przyjechałam po maszynę. Po moje szkice. I… pożegnać się.
— Więc rzucasz rodzinę?!
— Nie rzucam. Po prostu idę dalej. Chcę żyć, a nie wegetować.
Siostry milczały. Ojciec patrzył w podłogę.
— Ola… — odezwał się nagle. — Przepraszam. Po prostu baliśmy się, iż się zgubisz. A ty… znalazłaś siebie.
Przytuliła go. Spakowała maszynę, wzięła zeszyt ze szkicami i wyszła. Za nią zatrzasnęły się drzwi—nie ze złością, ale z cichym zrozumieniem.
Wieczorem znów była w Warszawie. W rękach trzymała kubek herbaty. Obok—Kuba, śmiejący się z jej historii o “Pannie Oli Versace”.
— Żeby oni teraz zobaczyli twój pokaz! — chichotał.
— Może kiedyś…
— A na razie—będziesz tym, kim zawsze byłaś. Królewną. Tylko teraz—prawdziwą.
Ola się uśmiechnęOla popatrzyła przez okno na warszawskie wieczorne światła i pomyślała, iż właśnie tu, między igłami, nitkami i marzeniami, znalazła swoje prawdziwe miejsce.