Goście przyjechali niespodziewanie, Halina skrzywiła się. Synowi była bardzo rada, ale ta ważka, która wokół Michała krąży… A on… cielak, gapa się jak zaczarowany, tfu.
— Mamo, cześć, przyjechaliśmy z Kaśką w odwiedziny.
— No widzę — mówi Halina, tuląc syna i krzywiąc się w wymuszonym uśmiechu.
— Mamusiu… mamy dobrą nowinę.
— Jaką taką?
— Złożyliśmy papiery, tadaaam!
— Ojej, a czemu tak szybko?
— Co znaczy szybko? Mamo, o co chodzi? Jesteśmy razem już rok, postanowiliśmy się pobrać.
— No cóż, skoro już złożyliście, to trudno. Rozgośćcie się, ja muszę lecieć do sklepu, coś kupić.
Halina potrzebowała odetchnąć, zostać sama. Jak to się stało, iż Miś, jej niedźwiadek, wyrósł, wyjechał do dużego miasta, żyje swoim życiem, pracuje, a teraz się żeni…
— Mamusiu, ale jaki sklep? Przywieźliśmy wszystko, mnóstwo jedzenia, zapasów.
Halina usiadła, opuszczając ręce ze zmęczeniem. Chciało jej się płakać, położyć na łóżku, jak w dzieciństwie, zwinięta w kłębek.
Ta ważka — tak Halina nazywała narzeczoną syna — nie podobała się Gali, choćby nie wiem co. Jakaś roztrzepana, niepoważna. Michałowi przydałaby się spokojna dziewczyna, miejscowa.
Na przykład Ania Kowalska — jaka dobra dziewczyna, spokojna, gospodarna. Skończyła księgowość, pracuje, do biblioteki chodzi, w szkole razem w ławce siedzieli. Dlaczego nie wziął takiej?
No i co z tego, iż w mieście by mieszkali? Przyjeżdżaliby do domu, wnuki by przywozili. Kowalscy to porządni ludzie, gospodarni. Z takimi się spokrewnić to zaszczyt.
A on co wymyślił? Jakąś miejska lalusię znalazł i się z nią nosi, jakby skarb jakiś znalazł. Tfu, oczy bolą patrzeć. Zauroczony chłopak, ta ważka…
Młodzi wyłożyli zakupy — no cóż, nie było co gadać. Różne wędliny, kiełbasy, sery, owoce — ojej, trzeba miejsce zrobić, do lodówki włożyć, na specjalną okazję.
Trzeba coś przygotować na jutro, sąsiadów i rodzinę zaprosić. Coś trzeba, choć może i ślubu nie będzie, ale tak wypada.
Gdzie znowu ten Heniek? Obiad już dawno, czy w polowej stołówce jadł? No lubi tam jeść, trudno. Trzeba się zabrać za gotowanie.
— Mamo, pobiegniemy nad rzekę.
— Biegnijcie, co ja wam…
Nad rzekę jej się zachciało, miejskiej pannicy. Gdyby sam przyjechał, to by w ogrodzie pomógł, ojcu by ulżył. A z tą księżniczką — siądą, i nagle muszą nad wodę…
Cały dzień kręciła się Halina jak wiewiórka w kole. Na jutro ludzi zaprosiła, żeby poweseleć. Zmęczyła się, położyła choć na pięć minut. Ledwie oczy zamknęła, a tu — Jezusie, co się dzieje?
— Co wy tu wyprawiacie?!
— Mamo, my kolację szykujemy, chcieliśmy pomóc, kiedy ty odpoczywasz.
— Kolację? A czemu od razu porcelanę wyciągnęliście? W szafce są miski, szklanki, łyżki. Heniek, a ty co, nic nie mówisz?
— A co mam mówić? Dobrze robią, iż tę zastawę używają. U ciebie tylko kurz zbiera.
— Oszaleliście?! Jak to tak?! Oj, ojej… i kieliszki kryształowe, i salaterki, co się dzieje?!
— Mamo, co się dzieje? Zupełnie normalna rzecz — nakrywamy do stołu, rodzinna kolacja, a ty płaczesz przez jakieś talerze?
Halina machnęła ręką i wyszła do pokoju, kątem oka widząc, jak ta ważka rozkłada przywiezione przysmaki.
A to wszystko schowała na specjalną okazję… smutno pomyślała Halina i westchnąwszy, poszła do sypialni.
— Mamo, przebierz się i chodź do stołu — woła syn.
Wyszła i — Matko Boska — nowy obrus wyciągnęli, i kieliszki, i… Jezu, co to jest? Latami stała ta porcelana, drżała nad nią, a oni…
Wystawili wszystko… Heniek, no Heniek, modniś jakiś — popatrzcie na niego!
Włożył nową koszulę, którą tylko trzy razy zakładał, świeże spodnie, zupełnie mu odbiło?
— Gala, no jeść mi się chce, idź się przebierz, no, święto przecież, syn z córeczką przyjechali.
— Z… jaką córeczką? — warknęła przez zęby. — Zupełnie wam odbiło?
— Mamo, no co ty? — syn podszedł, wziął ją za ręce, ale wyrwała się, wpadła w furię i zaczęła krzyczeć, iż to jej dom i ona tu rządzi.
Wrzeszczała o zastawę, którą wzięli bez pytania, o wędliny, które dzieci przywiozły w prezencie, a ona chciała je zachować na specjalną okazję…
— Stój! — Heniek uderzył pięścią w stół. — Co ty się drzesz, kobieto?
— A gdzie u mnie siedzi twój „specjalny przypadek”? — uderzył kantem dłoni w gardło. — Wierzysz, czy nie?
Co to w końcu ma być? Chodzimy jak dziady, jemy z jakichś misek, pijemy z przedwojennych kubków, a mamy trzy pełne serwisy! Trzy! Stoją bez użytku, a my jemy z tandety…
To nasze, Gala, a nie twoje. Żyjemy razem, a Miś to nasz syn, rozumiesz? I ma takie samo prawo decydować. No, synku, rozłóżmy ten dywan, co w kącie zwinięty leży. Pewnie już mole go zjadły.
A ty marsz się przebrać w tę nową sukienkę. Szafa pęka w szwach, a ty chodzisz jak żebraczka.
Halina stała, mrugając oczami, aż w końcu poszła i… włożyła najlepszą suknię, złote kolczyki, pantofle i pończochy. O, tak…
Zajrzała ciotka Haliny, babcia Ludwika.
— Co to za cuda? Gala wystrojona jak panna młoda, Heniek w garniturze, Miś z jakąś dziewuchą…
— A co? Ktoś umarł?
— Tfu na ciebie, co pleciesz, chrzestna! — poderwała się Halina. — Właź, siadaj, Miś z… — o mało nie wyrwało jej się „ważką”, ale się powstrzymała — z przyszłą córką, a ty siadaj, jedz.
— Gala — staruszka podejrzliwie zmrużyła oczy — ty na pewno nie kłamiesz? Nikt się nie pI w końcu Halina zrozumiała, iż ten „specjalny przypadek” to po prostu życie tu i teraz, więc usiadła przy stole, nalała wina w kryształowy kieliszek i uśmiechnęła się do swojej nowej rodziny.