Niespodziewani goście: radość, zdziwienie i irytująca sytuacja.

polregion.pl 2 tygodni temu

Goście przyjechali niespodziewanie, Halina skrzywiła usta. Cieszyła się bardzo, iż syn przyjechał, ale ta ważka, która wokół niego kręci się bez przerwy… A on… głąb jeden, tylko się uśmiecha, jak głupi do sera, tfu.

— Mamo, cześć, przyjechaliśmy z Irką w odwiedziny.

— A widzę… — Halina objęła syna, ale uśmiech miał kwaśny.

— Mamusiu… Mamy dobrą wiadomość.

— Jaką taką?

— Złożyliśmy papiery, tadaaam!

— Ojej, a czemu tak wcześnie?

— Jak to wcześnie? Mamo, co ty? Już rok jesteśmy razem, postanowiliśmy się pobrać.

— No cóż, skoro już złożyliście… Rozgośćcie się, muszę do sklepu skoczyć, coś kupić.

Halina potrzebowała chwili samotności, ochłonąć. Jak to się stało, iż Miś, jej niedźwiadek, wyrosły, wyjechał do Warszawy i teraz żyje swoim życiem, pracuje, a teraz się żeni…

— Mamo, jaki sklep? Przywieźliśmy pełno jedzenia, wędlin, owoców, wszystkiego.

Halina usiadła, opuściwszy ręce bezradnie. Chciało jej się płakać, położyć na łóżku jak za dzieciństwa, zwinąć w kłębek i wyć. Ta ważka — tak nazywała Halina narzeczoną syna — no właśnie, ona jej się nie podobała, choć niech się dzieje wola nieba.

Za bardzo rozbrykana jakaś. Misiowi przydałaby się spokojna dziewczyna, miejscowa. Na przykład Ania Kowalska, jakaż to dobra dziewczyna, spokojna, gospodarna, skończyła księgowość, do biblioteki chodzi, w szkole razem siedzieli, czemu by jej nie wziąć za żonę?

No i co z tego, iż mieszkaliby w mieście? Przyjeżdżaliby do domu, wnuki woził. Kowalscy to porządni ludzie, gospodarni, z takimi się spowinowacić to zaszczyt. A on co wymyślił? Jakąś miejską pannę znalazł i teraz się z nią nosi jak z pisaną torbą, tfu, oczy bolą patrzeć. Zbałamuciła chłopaka, ta ważka.

Młodzi rozłożyli jedzenie na stole — no cóż, nie było co mówić, różne wędliny, sery, owoce, ojej, trzeba miejsce zrobić w lodówce, odłożyć na specjalną okazję.

Trzeba coś przygotować na jutro, sąsiadów i rodzinę zaprosić, cóż zrobić, skoro tak wyszło. Choć może i ślubu żadnego nie będzie, ale tak wypada.

Gdzie znów ten Heniek? Obiad już dawno, w polu jadł czy co? No lubi tam jeść, trudno. Pobiegnę zbierać, co trzeba ugotować.

— Maaamo, skoczymy nad rzekę.

— Skaczcie, co mi zrobicie…

Nad rzekę jej się zachciało, konisko jakieś. Gdyby przyjechał sam, to i w ogrodzie by popracował, ojcu pomógł, a z tą księżniczką — siedzą, na rzekę im się zebrało…

Cały dzień kręciła się Halina jak wiewiórka w kole, na jutro ludzi zaprosiła, zaręczyny przecież. Zmęczyła się strasznie, przysnęła na chwilę, ledwie oczy zamknęła, a tu — Jezus Maria, co się dzieje?

— Co wy robicie?!

— Mamo, myśmy kolację szykowali, chcieliśmy pomóc, kiedy śpisz.

— Kolację? A naczynia świąteczne skąd wzięliście? Tam w szafce są miski, szklanki, łyżki! Heniek, a ty co, milczysz?

— A co mam mówić? Dobrze robią. Po co ta zastawa ma się kurzyć?

— Oszaleliście?! Jak mogliście?! Ojej, ojej… i kieliszki kryształowe, i salaterki, co się dzieje?!

— Mamo, co się dzieje? Normalna rzecz — nakrywamy do stołu, rodzinną kolację robimy, a ty płaczesz przez salaterki i kieliszki?!

Halina machnęła ręką i poszła do pokoju, kątem oka widząc, jak ta ważka rozkłada wędliny.

No i zachowała na specjalną okazję… Smutno pomyślała Halina i westchnąwszy, poszła do pokoju bez celu.

— Mamo, przebierz się i chodź do stołu! — wołał syn.

Wyszła — Jezu, i nowy obrus wyciągnęli, i kieliszki, ojej, ojej, co się dzieje?! Latami stała ta porcelana, trzęsła się nad nią, a oni…

Wystawili wszystko… Heniek — Heniek, patrzcie go, elegant jaki, koszulę nową włożył, ledwie trzy razy ją zakładał, nowe spodnie, zupełnie zwariował?!

— Halka, no jezu, idź się przebierz, no, święto przecież, syn z córką przyjechali.

— Z… z jaką córką? — warknęła przez zęby. — Zupełnieście oszaleli?

— Mamo, no co ty? — syn przyciągnął matkę, wziął za ręce, ale ta wyrwała się, wpadła w furię i zaczęła krzyczeć, iż to jej dom i ona tu ustala porządki.

Krzyczała o naczyniach wziętych bez pytania, o wędlinach, które dzieci przywiozły w prezencie, a ona chciała je zachować na specjalną okazję…

— Tak! — Heniek uderzył pięścią w stół. — Czego się drzesz, matka?!

A gdzie u mnie siedzi twój specjalny przypadek? — uderzył krawędzią dłoni w gardło. — Wierzysz, czy nie?!

No co to w końcu jest? Chodzimy jak dziady, jemy z misek jakichś parszywych, pijemy z kubków przedwojennych, a mamy trzy komplety porcelany, trzy! Stoją bez użytku, a my jemy z misek.

To nasze, Halka, nie twoje. Razem tu żyjemy, a Miś — nasz syn, rozumiesz? I ma takie samo prawo do tych rzeczy.

Dawaj, synu, rozłóżmy ten dywan, co w kącie zwinięty leży. Pewnie już mole go zjadły.

A ty marsz przebrać się w nową sukienkę, szafa pęka w szwach, a ona chodzi jak dziadówka.

Stała Halina, oczami mrugała, aż nagle poszła i… włożyła najładniejszą suknię, złote kolczyki, buty, pończochy.

Zajrzała ciotka Haliny, babcia Łucja — co za cuda? Halka wystrojona jak panna młoda, Heniek w odświętnym, Miś z jakąś dziewuchą.

— A co to? Kto umarł?

— Tfu na ciebie, co pleciesz, chrzestna! — poderwała się Halina. — Siadaj, Miś z… — o mało nie wyrwało jej się „ważką”, ale się powstrzymała — z przyszłą córką, a ty siadaj, jedz.

— Halka… — staruszka podejrzliwie zmrużyła oczy. — Ty na pewno nie kłamiesz? Nikt się— Oczywiście, iż nie kłamiesz — babcia Łucja pokręciła głową, biorąc kawałek szynki — tylko dziwne to wszystko, iż nagle porcelanę wyciągnęliście i festyny wyprawiacie, jakby każdy dzień miał być od dzisiaj tym waszym „szczególnym przypadkiem”.

Idź do oryginalnego materiału