Niespodziewane Święto

twojacena.pl 3 tygodni temu

W starej kamienicy na obrzeżach Łodzi unikął zapach kłopotów, przykryty pozorami świątecznej krzątaniny. Jeszcze na klatce schodowej Weronika wyczuła gryzący dym, a po schodach spływały strugi mydlanej wody, jakby ktoś zatopił całą klatkę. Otworzyc drzwi, rzuciła na półkę bukiet z firmowej imprezy, zrzuciła znoszone szpilki i wsunęła kapcie, żałując, iż to nie kalosze – podłoga wyglądała jak po powodzi. Z głębi mieszkanie dobiegał przejmujący koci wrzask, zmieszany z syczeniem, mruczeniem i swądem spalenizny.

— Krzysiek, co ty odpierniczasz?! — krzyknęła Weronika, czując, jak serce ściska się od złego przeczucia.

Krzysztof pojawił się w sekundę — w samych bokserkach, boso, z twarzą umazaną sadzą i podrapaną, z fioletowym siniakiem pod okiem. Na głowie miał ręcznik zawiązany jak turbana u sułtana po ciężkiej bitwie.

— Weroniu, już jesteś? — wybełkotał, spuszczając wzrok. — Myślałem, iż firmowa impreza, jesteś szefową, będziesz do nocy…

Weronika zmęczona opadła na krzesło, zakładając ręce na piersi.

— Gadaj, maestro katastrof. Co tym razem zmalowałeś?

— Słoneczko, nie denerwuj się — zaczął Krzysztof, ale głos mu drżał.

— Denerwowałam się, jak w latach 90. bandyci przyszedli po długi — warknęła Weronika. — Stresowałam się, gdy kryzys uderzył, a firma omal nie padła. Po tym wszystkim jest mi już wszystko jedno. Mów, co się w domu odpierdala?

Krzysztof westchnął, jakby szykował się na egzekucję.

— Chciałem ci zrobić niespodziankę. Święto nietypowe. Postanowiłem posprzątać, uprać, obiad ugotować. Wziąłem wolne, poszedłem na bazar, kupiłem jagnięcinę. A potem poszło jak po maśle… w złą stronę.

— Jagnięcina? — doprecyzowała Weronika, przeczuwając nowy zwrot akcji.

— Nie, pralka — przyznał. — Wsadziłem pranie, włożyłem mięso do piekarnika, zacząłem sprzątać. I wtedy kot…

— Żyje?! — Weronika zerwała się, oczy błysnęły paniką.

— Żyje, żyje! — pospieszył się Krzysztof. — Tylko mokry. Przysięgam, gdy włączałem pralkę, go tam nie było! A potem on… no, znalazł się w środku.

— Jak?! — Weronika zacisnęła pięści. — Jak kot mógł wejść do zamkniętej pralki?!

— Nie wiem — rozłożył ręce Krzysztof. — Przeciekł, chyba.

Weronika zamknęła oczy, walcząc z chęcią uduszenia męża.

— Kontynuuj, detektywie. I pokaż mi kota. Chcę się upewnić, iż wszystko z nim gra.

— Eee, Weroniu, on tam… — Krzysztof się zawahał. — Trzeba podejść.

— Łapy ma na miejscu? — głos Weroniki zrobił się lodowaty.

Krzysztof potarł podrapaną twarz.

— I to jak! Tylko chwilowo… unieruchomione. Dla bezpieczeństwa.

— Dobra, jedź dalej — westchnęła Weronika, szykując się na najgorsze.

— No więc, gdy kot… eee, się prał, poczułem swąd. Poleciałem do kuchni, otworzyłem piekarnik — a tam armagedon! Sparzyłem palce, mięso się pali. Chlusnąłem oleju, a to jak buchnie! Włosy mi się zajęły, dym się wali, ja gaszę. A tu kot zaczyna darć się. Patrzę — jego oczy w szybie pralki. Kapuję, iż mu tam nieciekawie. Wyłączyłem pralkę, ale się nie otwiera. Kot wrzeszczy, kuchenka płonie, twarz boli, włosy dymią. Łapię łom — i tak oto pralka zaczęła lać wodą, ale kot wyskoczył. Gdy gasiłem ogień, ta bestia latała po mieszkaniu, darła się jak opętana, potłukła wazy, zdarła tapetę, zerwała firanki, wylała wino, które zostawiłem na kolację. Sąsiedzi z dołu walili w kaloryfer, grozili, iż mnie wykastrują. Albo kota. Ale wszystko pod kontrolą, nie martw się!

Weronika otarła łzy — nie wiadomo, czy ze śmiechu, czy z rozpaczy — i ruszyła w głąb mieszkania. Pogrom był epicki: potłuczone wazy, kałuże wody, zdarta tapeta, smród spalenizny. Na kaloryferze, przywiązany za wszystkie łapy, wisiał kot Baron, z pyskiem owiniętym starym szalikiem. Żywy, ale w szoku. Weronika spojrzała na męża, a jej oczy się zwęziły.

— Tłumacz się — zażądała.

— No wiesz, nie chciał siedzieć spokojnie — jąkał się Krzysztof. — Był mokry, bałem się, iż nie wyschnie na twój powrót. Nie dał mi go odwirować, musiałem przywiązać. A pysk zawinąłem, żeby nie darł się — sąsiedzi już grozili policją i egzorcystą.

Weronika odwiązała kota, wytrzeła go ręcznikiem z głowy Krzysztofa i uwolniła mu pysk. Baron zasyczał, ale przytulił się do pani.

— Ty draniu, Krzysiek — powiedziała cicho. — Mógł się udusić. Chociaż po pralce jemu, tak jak i mnie, już nic nie straszne.

Osunęła się na kanapę, tuląc kota, i spojrzała na męża.

— No i?

— Co „no i”? — Krzysztof spuścił głowę. — Mam się od razu powiesić, czy poczekać?

— Gratuluj, cymbale — westchnęła Weronika. — Dzisiaj przecież Dzień Kobiet.

Krzysztof rozpromienił się, pognał do pokoju i wrócił, chowając coś za plecami. Padając na kolana, uroczyście zaczął:

— Weroniu, światło moje. Trzydzieści lat razem, a ty taka sama — piękna, silna, wyrozumiała. Jesteś najlepszą żoną, matką, babcią. Z okazji Dnia Kobiet! Niech zawsze błyszczysz, jak dziś.

Podsunął jej pudełko ze złotym pierścionkiem i bukiet róż — pogniecionych, podartych, ale wciąż żywych.

— Kwiaty były przepiękne, naprawdę — dodał zawstydzony. — Ale kot… nie oszczędził ich. Nie gniewaj się, Weroniu. Chciałem cię zaskoczyć.

Weronika przyciągnęła jego głowę do swoich kolan, wdychając zapach róż — on wciąż był wyczuwalny, mimo wszystko.

— I z— Jeszcze jeden taki zaskoczek, a sama cię do tej pralki wsadzę, żebyś się nauczył.

Idź do oryginalnego materiału