ZAWSZE NIENAWIDZIŁEM OJCA, BO BYŁ MECHANIKIEM MOTOCYKLOWYM — A TERAZ JEŻDŻĘ JEGO HOGIEM W KAŻDĄ NIEDZIELĘ
Dorastając, marzyłam, żeby moje życie wyglądało bardziej… elegancko. Tata mojej najlepszej przyjaciółki był chirurgiem. Mama innej koleżanki — wpływową prawniczką. Mieszkali w domach pachnących waniliowymi świecami i nową skórą. Ich rodzice nosili idealnie skrojone garnitury, jeździli luksusowymi autami i nigdy nie mieli smaru pod paznokciami.
A potem był mój ojciec — Marek.
Mechanik motocyklowy. Tatuaże, ręce czarne od oleju, podarte buty. Zajeżdżał pod szkołę swoim starym HOG-em, z brodą powiewającą na wietrze, skórzaną kurtką brudną jakby właśnie wczołgał się spod ciężarówki.
Był moim powodem do wstydu.
Pamiętam, jak w trzeciej klasie gimnazjum schowałam się za drzwiami, kiedy zobaczyłam go czekającego na parkingu. Moja przyjaciółka Ola pomachała. „To twój tata?”
„Nie” – odparłam zbyt szybko. „To tylko… Marek. Pracuje w warsztacie koło nas.”
Nawet nie nazywałam go „tatą”. Nie publicznie. choćby w domu. „Marek” tworzył dystans. Łatwiej było udawać, iż nie jestem córką faceta, który składa silniki, zamiast bronić spraw w sądzie.
Nigdy się nie skarżył. Ani razu.
Kiedy wymyślałam historie o rodzinie na szkolne projekty, tylko się uśmiechał. „Cokolwiek sprawi, iż będziesz błyszczeć, dziewczynko” – mówił cicho, a w jego oczach było coś smutnego.
Wciąż pamiętam ostatni raz, gdy widziałam go żywego. Moja licencjatura.
Powinien to być dumny moment. Przyszedł w najlepszych dżinsach i niebieskiej koszuli, której nie widziałam od lat. choćby przyciął brodę i uczesał włosy. Stał obok innych rodziców – nieporadny, wytrącony z równowagi, z naręczem polnych kwiatów w twardych, spracowanych dłoniach.
Rodzice moich znajomych mieli na sobie markowe ubrania. Ich zegarki lśniły. Ściskali dłonie profesorów. A potem był Marek – żywy dowód na wszystko, od czego chciałam uciec.
Gdy ceremonia się skończyła, podszedł do mnie z otwartymi ramionami.
„Jestem z ciebie taki dumny, córeczko” – powiedział, a głos mu się załamał.
Zrobiłam krok do tyłu i wyciągnęłam dłoń. „Dzięki, Marek” – mruknęłam.
Jego uśmiech zgasł na sekundę. Spojrzał na moją rękę, jakby należała do obcej osoby. Ale uścisnął ją, kiwnął głową i nic więcej nie powiedział.
Trzy tygodnie później dostałam telefon.
Wypadek motocyklowy. Natychmiastowy. Bez cierpienia, mówili.
Nie płakałam. Nie od razu. Wmawiałam sobie, iż nie muszę. Nie byliśmy blisko. Żył swoim życiem. Ja szłam dalej.
Ale pogrzeb… to było coś zupełnie innego.
Spodziewałam się kilku członków rodziny. Może jego starego współpracownika, Andrzeja. Zamiast tego, kościół był wypełniony po brzegi. Ludzie, których nigdy nie widziałam – motocykliści w kurtkach z naszywkami, nastolatkowie ze łzami na policzkach, starsze kobiety z zawiniętymi w chusteczki zdjęciami, młode matki z dziećmi.
Stałam z przodu, oszołomiona, gdy jeden po drugim podchodzili do mnie.
Wysoki mężczyzna z wojskowym jeżykiem ścisnął moją dłoń. „Twój ojciec odwiedzał mojego syna co tydzień po wypadku. Nigdy nie ominął wtorku. Przynosił kawę i gazety o motocyklach.”
Kobieta po siedemdziesiątce przytuliła mnie mocno. „Marek naprawił mi piec za darmo, gdy nie było mnie stać. Przynosił zupę, gdy chorowałam. Kto jeszcze tak robi?”
Nastolatek obok mnie szlochał. „Nauczył mnie wymieniać klocki hamulcowe. Pomógł mi dostać pierwszą pracę. Mówił, iż warto we mnie wierzyć, choćby kiedy rodzice nie wierzyli.”
I ciągle przychodzili.
„Kupował zakupy dla całej dzielnicy po powodzi.”
„Utrzymywał ośrodek kultury, gdy nikogo to nie obchodziło.”
„Nigdy nie mówił o sobie. Po prostu przychodził, pomagał i odchodził.”
Stałam tam, zawstydzona. Znali go lepiej niż ja.
Tej nocy poszłam do jego warsztatu. Światło nad stołem było włączone. Narzędzia poukładane z jakąś dziwną miłością – każdy klucz wypolerowany, każda śrubka w osobnej szufladzie. Na ścianie, między starymi kalendarzami i schematami, było moje zdjęcie.
Pięć lat. Siedziałam na jego ramionach, śmiejąc się, a różowy kask spływał mi na oczy. Oboje się uśmiechaliśmy, jakby świat nie mógł nas dosięgnąć.
Osunęłam się na podłogę, szlochając.
Na stole znalazłam list. Moje imię było na kopercie, napisane niewprawnym pismem.
“Moja córeczko,
Jeśli to czytasz, to pewnie mnie już nie ma. Mam nadzieję, iż zdążyłem ci powiedzieć, jak jestem z ciebie dumny, jak bardzo cię kochałem – zawsze. Wiedziałem, iż się mnie wstydzisz. Widziałem to. Czułem. Ale nigdy ci tego nie miałem za złe. Goniłaś za czymś większym, lepszym. Chciałem, żebyś to miała.
Mimo wszystko, mam nadzieję, iż kiedyś zrozumiesz, iż naprawianie motocykli nigdy nie było tylko o silnikach. To było dawanie ludziom szansy, by ruszyli dalej. Ty zawsze byłaś moim powodem, by iść naprzód.
Nie daj się przygnieść żalom. Po prostu żyj dobrze.
Jeśli zechcesz – przejedź się czasem. HOG jest teraz twój.
Kochający cię,
Tata.”
Ten list coś we mnie przełamał.
Przez następne tygodnie sprzątałam jego warsztat. Nie z obowiązku – ale dlatego, iż potrzebowałam być blisko niego. Nauczyłam się wymieniać olej, sprawdzać świece. Włączałam stare płyty rockowe, przy których nucił, pracując. A potem, pewnej niedzieli, ruszyłam jego HOG-em.
Na początku bałam się – ryk silnika, pęd wiatru, świat rozpływający się wokół.
Ale wtedy usłyszałam jego głos w głowie.
„Trzymaj się mocno, dziewczynko. Przechyl się w zakręcie.”
I tak zrobiłam.
Teraz jeżdżę w każdą niedzielę. Starymi drogami, przez ciche osiedla, przez ten sam most, który onTeraz, gdy wiatr rozwiewa moje włosy, a świat mija w szarej mgle, wiem, iż on zawsze był przy mnie – w każdym szumie silnika, w każdym zakręcie, w każdym fragmencie drogi, którą razem pokonujemy, choć jego dłonie już nie trzymają kierownicy.