Nigdy bym nie pomyślała, iż córka mojego męża z pierwszego małżeństwa stanie mi się tak bliska.
Gdy pierwszy raz usłyszałam o ich rozwodzie, pomyślałam: no cóż, typowa historia – nie dogadali się. Ale im więcej Andrzej opowiadał o przeszłości, tym bardziej zdenerwowała mnie jego była żona, Zofia. Nie potrafiła zorganizować domowego życia. Nie gotowała, nie sprzątała, jedyne, co ją interesowało, to telefon i paznokcie. Ratowały ich tylko pierogi z marketu i okazjonalne zamówienia z baru. W końcu Andrzej się poddał i sam zaczął gotować po pracy. A potem wprowadziła się teściowa – i to był koniec. Rodzina rozpadła się jak domek z kart.
Poznaliśmy się, gdy Andrzej od roku był sam, a jego córeczka, Kasia, skończyła sześć lat. Martwił się, jak to między nami wyjdzie, ale ja już wtedy wiedziałam – jeżeli chcemy być razem, muszę zaakceptować jego przeszłość i Kasię. Najpierw wspólnie wybieraliśmy jej prezenty, rozmawialiśmy o niej. Poznałam ją dopiero po naszym ślubie, ale od razu pokochałam tę dziewczynkę. Wesoła, żywiołowa, z jasnymi oczami – weszła mi prosto do serca.
Pierwsze jej urodziny świętowaliśmy razem. Potem wakacje, spacery, parki, wspólne seanse filmowe… Kasia zaczęła spędzać z nami prawie cały wolny czas. Jej mama nie protestowała – pracowała dużo, była zmęczona, a babcia coraz częściej przejmowała kontrolę w domu. I rozumiałam: może to i lepiej. Zaczęliśmy planować życie, zakładając, iż Kasia jest teraz częścią naszej rodziny.
Ale po kilku miesiącach naszą sielankę przerwała rzeczywistość. Zauważyłam, iż Kasia nie ma pojęcia o domowych obowiązkach. Nie sprząta po sobie, nie potrafi zrobić sobie jedzenia – choćby czajnik był dla niej zagadką. Starałam się cierpliwie. Andrzej, widząc moje zmęczenie, sam gotował i nakrywał do stołu. Ale wiedziałam: tak nie może być. Nie wychowamy dorosłego człowieka, jeżeli będziemy robić wszystko za nią.
Pewnego dnia moja cierpliwość pękła. Po kolacji poprosiłam Kasię, żeby umyła swój talerz. Spojrzała na mnie, jakbym kazała jej wejść na Rysy. Wtedy wybuchnęłam. Powiedziałam jej wszystko – ostro, bez ogródek. Po paru godzinach zrozumiałam, iż przesadziłam. Pogadałyśmy szczerze, przeprosiłam. I wtedy coś się zmieniło. Kasia spojrzała na mnie nie jak na obcy dodatek do taty, ale jak na kogoś, komu na niej naprawdę zależy.
A potem przyszedł ten moment. Wróciłam do domu, gdy nikogo nie było. Kasia postanowiła zrobić nam niespodziankę – upiec kurczaka. Zamiast całego, wzięła piersi. Wsypała do nich całą sól, jaką znalazła. Gdy weszłam na kuchnię, panował tam chaos, a jedzenie było surowe i niejadalne. Wpadłam w furię. Nakrzyczałam i kazałam jej kupić sól. Wróciła… z dziesięciokilogramowym workiem. Stała przede mną, ta malutka dziewczynka, dźwigając ten ciężar, a ja po prostu się rozpłakałam. Wtedy zrozumiałam – ona się stara. Dla nas. By być częścią naszej rodziny.
Od tamtej pory wzięłam Kasię pod swoje nożyce. Zaczęłyśmy gotować razem. Z początku było niezdarnie, ale teraz sama potrafi przygotować obiad. U siebie w domu dzieli kuchnię z babcią. Gotuje, sprząta, pomaga.
Niedawno nasz syn, Staś, skończył roczek. To Kasia upiekła dla niego imienne ciasteczka. Podeszła nieśmiało, podała mi pudełko, a mnie łzy same napłynęły do oczu. Nie ze wzruszenia – z dumy. Bo zrozumiałam, iż to wszystko miało znaczenie. Ta dziewczyna to nie tylko córka mojego męża z poprzedniego związku. Stała się moja. Bliska. Częścią naszej nowej rodziny.
Wiem, iż wiele jest historii, gdzie macocha i pasierbica nie znalazły wspólnego języka. Ale cieszę się, iż nasza historia jest inna. Były błędy, były łzy. Ale teraz mamy zaufanie, szacunek i miłość. A czego więcej potrzeba prawdziwej rodzinie?