— Pomyślisz, iż się uniosła.
— Komu ty w ogóle jesteś potrzebna, stara jędzo? Jesteś tylko ciężarem dla wszystkich. Chodzisz tu, śmierdzisz. Gdybym tylko mogła, to bym cię… Ale muszę cię znosić. Nienawidzę ciebie!
Kinga omal nie zakrztusiła się herbatą. Dopiero co rozmawiała z babcią, Wandą Stanisławówną, przez wideoczat. Ta odeszła na chwilę.
— Poczekaj, słoneczko, zaraz wracam — powiedziała, wstając z fotela z lekkim jękiem i wyszła do przedpokoju.
Telefon został na stole. Kamera i mikrofon były włączone. Kinga tymczasem przeniosła wzrok na ekran komputera. A potem… Stało się. Usłyszała głos dochodzący z korytarza.
Pomyślała, iż się przesłyszała. Pewnie by tak uznała, gdyby nie spojrzała na telefon. Sądząc po odgłosach drzwi, ktoś wszedł do pokoju. Na ekranie najpierw pojawiły się czyjeś ręce, potem bok, wreszcie — twarz.
**Ewa**. Żona brata. Tak, to był jej głos.
Kobieta podeszła do łóżka babci, uniosła poduszkę, potem materac, sięgnęła ręką pod spód.
— Siedzi tu, herbatę pije… Żeby już wreszcie zdechła, na litość boską. Po co się męczyć? I tak nikomu nie jesteś potrzebna, tylko powietrze marnujesz i miejsce zajmujesz — mamrotała synowa.
Kinga nie drgnęła. Przez kilka sekund nie mogła złapać oddechu.
Ewa wyszła, nie zauważywszy kamery. Kilka minut później wróciła babcia. Uśmiechnęła się, ale ten uśmiech nie sięgnął jej oczu.
— No i jestem. A tak adekwatnie, to nie pytałam. Jak tam u ciebie z pracą? Wszystko dobrze? — zapytała, jak gdyby nigdy nic.
Kinga skinęła głową krótko. Wciąż próbowała przetrawić to, co usłyszała, choć cała jej istota krzyczała, żeby natychmiast wyrzucić tę bezczelną kobietę za drzwi.
Wanda Stanisłówna zawsze wydawała się Kingi twardą kobietą. Nigdy nie podnosiła głosu. Ale miała w sobie tę nauczycielską surowość, wypracowaną przez lata w szkolnych klasach, w rozmowach z uczniami i ich rodzicami.
Czterdzieści lat uczyła literatury. Dzieci ją uwielbiały — potrafiła choćby klasykę uczynić interesującą.
Gdy umarł dziadek, nie załamała się, ale jej idealna postawa zmieniła się w lekką pochyloność. Rzadziej wychodziła na spacer, częściej chorowała. Uśmiech nie był już tak szeroki. przez cały czas jednak nie straciła swojej energii. Wierzyła, iż każdy wiek ma swój urok, i cieszyła się życiem choćby teraz.
Kinga zawsze kochała babcię za to, iż przy niej czuła się bezpiecznie. Dzięki niej żadne problemy nie były straszne — ze wszystkim sobie poradzi. Kiedyś Wanda oddała wnukowi działkę, aby mógł opłacić studia, a wnuczce — swoje oszczędności, które ta przeznaczyła na kredyt hipoteczny.
Gdy brat Kingi, Krystian, po ślubie narzekał na drogi czynsz, babcia sama zaproponowała pokój. „Mieszkanie trzyizbowe, wszyscy się zmieścimy, a przy okazji będzie komu pomóc. A nuż ciśnienie skoczy albo cukier?”
— I tak samej mi nudno. A młodym pomoc się przyda — mówiła z zapałem.
Od Krystiana oczekiwano opieki, a Kinga tymczasem pomagała babci z zakupami, lekami i choćby czynszem. Zarabiała dobrze, a sumienie nie pozwalało jej pozostać obojętną. Czasem dawała gotówkę, czasem przelewała pieniądze na konto, a czasem, znając babciną skłonność do oszczędzania, sama przywoziła jedzenie. Ryby, mięso, nabiał, owoce — wszystko, żeby babcia jadła zdrowo.
— To twoje zdrowie, szczególnie przy tej cukrzycy — mówiła Kinga.
Babcia dziękowała, ale unikała wzroku. Jakby wstydziła się „zawracać głowy”.
Ewa, żona Krystiana, od początku wydawała się Kingi podejrzana. Miękkie słówka, mdła uprzejmość, a w oczach — chłód. Oceniające spojrzenie, bez ciepła czy szacunku. Ale Kinga się nie wtrącała. To nie jej sprawa. Pytała tylko babci, czy wszystko w porządku.
— Wszystko dobrze, kochanie — zapewniała Wanda. — Ewa gotuje, sprząta. Młoda jeszcze, może i nieskora, no ale co tam. Doświadczenie przyjdzie z czasem.
Teraz Kinga wiedziała — to kłamstwo. Na pokaz Ewa była cicha jak trusia. Ale gdy nie było świadków…
— Babciu… Wszystko słyszałam… Co to miało znaczyć?
Babcia zastygła na chwilę, jakby nie dosłyszała, potem odwróciła wzrok.
— To nic, Kinga — westchnęła Wanda. — Ewa jest po prostu zmęczona. Mają teraz ciężki okres, Krystian ciągle na delegacjach. Więc się wyżywa.
Kinga przyjrzała się babci uważnie, jakby widziała ją pierwszy raz. Dostrzegła każdą nową zmarszczkę, widząc, iż w oczach Wandy nie ma już dawnej energii. Upartość pozostała, zmęczenie też. A do tego doszło coś nowego. **Strach.**
— Wyżywa się? Babciu, ty w ogóle słyszałaś, co ona do ciebie mówiła? To nie jest wyżycie się. To jest…
— Kinga… — przerwała Wanda Stanisłówna. — Nie jest mi trudno wytrzymać. No pomyślisz, uniosła się. Młoda jest, gorąca krew. A ja rzeczywiście stara jestem. Nie potrzebuję wiele.
— Dobrze. Babciu. Nie rób ze mnie idiotki — nie wytrzymała Kinga. — Albo mi teraz wszystko opowiadasz, albo wsiadam w samochód i jadę. Wybieraj.
Babcia zamilkła na kilka sekund. W końcu ciężko westchnęła, opuściła ramiona i poprawiła okulary. Iluzja pękła. Teraz Kinga patrzyła nie na tą uśmiechniętą, zawsze silną kobietę, a na zastraszoną staruszkę.
— Nie chciałam mówić — zaczęła. — Ty masz swoją pracę, swoje sprawy. Po co ci te brudy? Myślałam, iż się ułoży…
Okazało się, iż historia z Ewą była dłuższa i brudniejsza, niż Kinga przypuszczała.
Młodzi wprowadzili się do Wandy z wielkimi walizkami i planami, żeby w pół roku zebrać na wkład własny. Babcia początkowo się cieszyła. Mieszkanie ożyło: rano słychać było kroki, w kuchni ciągle ktoś gotował. Były rozmowy, śmiech, choć trochę wymuszone. Ewa na początku się starała: piekła ciasta, podawała babci herbatę, parę razy choćby zawKinga zadzwoniła do Krystiana, powiedziała mu całą prawdę, a on, choć w pierwszej chwili nie chciał uwierzyć, w końcu pojął, jak bardzo się mylił, i od tamtej pory już nigdy nie pozwolił, by ktoś skrzywdził ich babcię.