„Nie lubię poniedziałku” to film, który aż kipi od erosa i pragnień

krytykapolityczna.pl 2 miesięcy temu

Kiedy skończyła się rewolucja w Polsce? I jak się skończyła?

PRL miał na ten temat swoje pomysły. Przyzwyczailiśmy się myśleć, iż za Gomułki i Gierka ludzi pochłaniała głównie „tęsknota za normalnością”. Nie tylko pochłaniała. Była też – inaczej niż dzisiaj – tematem do namysłu. Problemem okazywało się pragnienie.

„Ja przychodzę ze związków zawodowych. »Seks«. Tak się nazywają te perfumy. Co tydzień nam jakieś nowe wprowadzają do sprzedaży. A ja muszę siedzieć całe osiem godzin w tych zapachach. I już jestem taka odurzona i taka podniecona. No, byłam ze skargą w radzie zakładowej i oni właśnie powiedzieli, iż tylko jakiś południowiec”.

To z Nie lubię poniedziałku Tadeusza Chmielewskiego. Jest rok 1971. Władza ludowa rozbudzała najwyraźniej pragnienia, których nie była w stanie zaspokoić, a obywatele przychodzili z tym do niej – w tym wypadku do uspołecznionego biura matrymonialnego. Jak dla mnie świetny gag komediowy, tyle iż z podwójnym dnem.

Pragnienie wypowiada ekspedientka z drogerii. Halina Kowalska, która wcieliła się w tę rolę, występuje w intensywnie kolorowej kwiecistej sukience mini i cała przypomina baśniowy kwiat. Ma na imię Marianna. Nie wierzę, żeby to był przypadek. W tym samym czasie we francuskich merostwach pojawiły się popiersia Marianny, do których pozowała Brigitte Bardot. W skargach polskiej Marianny ujawnia się sprzeczność, która dotyczy samej rewolucji.

Nie lubię poniedziałku to film, który aż kipi od erosa i pragnień. W czołówce i w zakończeniu jakaś para z materacem szuka na noc schronienia w namiocie na budowie ronda w samym środku miasta. Klimaty znane z polskiego kina sprzed niecałych dwudziestu lat: budowa i zakochani jak w Przygodzie na Mariensztacie, ale w zupełnie nowym kontekście. Tu wszystkim mało tego, co mają, i chcą mieć jeszcze coś więcej. Dorabiają, oszukują, choćby kradną.

Realizacja pragnień stała się treścią codzienności, pochłania i odciąga od samego budowania. Niefortunny mleczarz, którego poznajemy na samym początku tej historii i któremu inna para kochanków pokrzyżowała szyki, dorabia, bo właśnie kupił telewizor. adekwatnie jest pomocnikiem operatora dźwigu, ale na budowie odsypia zarwane przy mleku noce. Praca w związku z tym nieco kuleje. Podobnie kierowca ministerialnej limuzyny: bierze pasażerów „na łebka”, bo właśnie dostał mieszkanie i je urządza. Anarchiczny chaos z biegiem akcji tylko się pogłębia.

U Chmielewskiego prawem komedii wszystko się jeszcze jakoś dopina, choć pragnienia mają tendencję do przekraczania wszelkich granic. Kiedy para złodziejaszków obrabia Powszechną Kasę Oszczędności, ustawia się za nimi kolejka klientów, jakby niecierpliwiła się, żeby zrobić to samo. Złodziej, wychodząc z banku, wpada jednak na milicjantów, ale ci wcale go nie aresztują, tylko (co prawda, przez pomyłkę) eskortują do nowo otwieranej szkoły, gdzie przekaże zrabowane pieniądze uczniom i nauczycielom. Wydaje się, iż wystarczy delikatna korekta. Z anarchicznego chaosu ciągle wyłania się porządek wspólnego budowania – sensowny, kolorowy i organizujący zbiorowe emocje.

Ale Marianna chce południowca! Skąd wziąć w Polsce południowca dla wszystkich? Bo przecież pragnienie kieruje się tak naprawdę poza dostępny, wytwarzany przez rewolucję świat. Plan – biuro matrymonialne też ma do wykonania plan produkcyjny – wyraźnie się wali. Ciągle pozostają niezaspokojone pragnienia, a to prawdziwy problem. Do akcji musi wkroczyć milicja i dostarczyć brakującego południowca. Marianna kwituje odbiór (z prawem do reklamacji), w związku z czym możemy odetchnąć z ulgą. Na szczęście, bo doprawdy nie wiadomo, do czego by doszło!

Na plakacie Macieja Żbikowskiego cudzoziemiec spływa z chmur jak anioł do warszawskiej Syrenki, która – choć wciąż z mieczem i tarczą – oblała się rumieńcem i układa już usta do pocałunku. Wcześniej nie zapomniała położyć nad oczami modnych kolorowych cieni. Grafika utrzymana jest w stylistyce spopularyzowanej przez kreskówkę Żółta łódź podwodna z 1968 roku w reżyserii George’a Dunninga i wszechobecnej w zachodniej reklamie z epoki.

Żeby zrozumieć, co się stało, trzeba cofnąć się o jakieś piętnaście lat, do odwilży. Niespełnione obietnice i marzenia oznaczały wtedy rozczarowanie rewolucją. W Ósmym dniu tygodnia (1958) Aleksander Ford sięgnął po scenę z Dzisiejszych czasów Chaplina. Jego bohaterowie tak jak Charlie trafiają na noc do domu towarowego i odkrywają, iż znaleźli się za burtą. Nie ma dla nich miejsca w rewolucyjnej utopii lat 50., tak jak dla Charliego nie było miejsca w amerykańskim śnie. W latach Wielkiego Kryzysu Charlie i jego marzenia o niedostępnym domu kompromitowały Amerykę i mieszczański świat, który wykluczał takich jak on.

A w Polsce? Tu dominowało zmęczenie. Niespełnione obietnice ośmieszały raczej wspólnotę, która próbowała je zrealizować. Charlie mógł spotkać kolegę z fabryki, który przyszedł kraść do domu towarowego, gdzie on był stróżem, i usłyszeć: „Nie jesteśmy włamywaczami. Jesteśmy głodni”. Bohaterowie Forda są sami wobec hierarchii, które wydają się nie do ruszenia. Na jakąkolwiek zmianę nie ma już chyba nadziei.

Zostaje dom towarowy, to, co w nim można kupić, i nierówność. Agnieszka (Sonja Ziemann) decyduje się na przelotną przygodę z dobrze ustawionym starszym facetem. Dla Forda, lewicowca jeszcze sprzed wojny, to klęska. Jej, społeczeństwa i rewolucji.

Dom towarowy wraca w Rewizji osobistej (1972), filmie o pragnieniu jako kontrrewolucyjnej kontrabandzie. Chodzi o południowca, a adekwatnie o konieczność posiadania tego, co niedostępne.

Historia przeplatana jest obrazami fantazji, które napędzają akcję i motywują bohaterów. Jedna z takich wstawek to otwierający i zamykający film taniec w paryskim domu towarowym. Tańczący na placach miasta kochankowie z Przygody na Mariensztacie zamieniają się w kochanków kupujących. Ich wyjątkowe zadowolenie – chciałoby się powiedzieć: na miarę marzeń – wynika nie tylko z zakupów, ale z zakupów na Zachodzie. Nie mamy bowiem do czynienia z towarami po prostu. To towary szczególnego rodzaju, nasączone erotycznym urokiem. Towary, które zmieniają się w kostium i fetysz.

Reżyserzy są tego doskonale świadomi. Oglądamy urywki reklam rajstop DIM i bielizny Huit. Na przykład coś takiego: młoda kobieta filmowana od dołu tańczy na scenie w świetle punktowego reflektora. Wiatr podnosi jej krótką sukienkę w groszki, odsłaniając długie nogi w pończochach i butach na obcasie. Tancerka prezentuje je w erotycznych pozach. Uśmiecha się i kokietuje. Wydaje się, iż jesteśmy w lokalu ze striptizem. Patrzy na nią mężczyzna rozparty w fotelu, z którym za chwilę zatańczy tango.

To spojrzenie jest najważniejsze: wyznacza miejsce w hierarchii atrakcyjności. Tu jest prawdziwa władza. Wszyscy patrzą na wszystkich i na siebie, porównują, pogardzają i podziwiają. A przede wszystkim pożądają. Rzeczy jako znaki czegoś lepszego pociągają nieodparcie tych, którzy nie mają do nich dostępu, a tym, którzy mogą sobie na nie pozwolić, dają poczucie wyższości. Erotyczny jest kostium. Nie wystarczają młode atrakcyjne ciała, potrzeba znaków. A znakiem jest zachodni sznyt.

„Oni nam po prostu zazdroszczą… Wszystkiego… Tego, jak wyglądamy, samochodu, tego, iż byliśmy za granicą” – wyjaśnia synowi pani Basia (Wiesława Mazurkiewicz), która próbuje przewieźć przez granicę zakupy z Zachodu. Podniecająca okazuje się najwyraźniej sama nierówność.

Gra toczy się o rewolucję i trzeba przyznać, iż kierownik komory celnej (Zdzisław Maklakiewicz) jest chyba na przegranej pozycji. Wygląda nieatrakcyjnie i szaro na tle wystylizowanych kobiet. Uparcie nie chce grać w grę pragnienia, którą mu podsuwają. Nie przyjmuje prezentów – zapalniczki, kart pornograficznych ani butelki Cointrau. Jest pryncypialnie egalitarny. Opowiada o kukułce: „Młoda kukułka rośnie szybciej i wypycha z gniazda inne pisklęta. I zastanawiam się, skąd się bierze w przyrodzie, przepraszam za wyraz, takie kurestwo”.

Ale raz puszczonego w ruch pragnienia nie daje się już zatrzymać. Wśród przywoływanych w filmie reklam pojawia się także reklama Cointrau – likieru, którym pani Basia chciała przekupić celników. Jesteśmy w pałacu z kobietą w wieczorowej sukni i mężczyzną we fraku. Widzimy wycelowany w nich rewolwer. Do spustu przywiązana jest nitka. Ktoś kładzie na szali szklankę likieru i wprawiona w ruch równoważnia zwalnia czerwoną kulkę, która toczy się przez skomplikowany labirynt. Nabiera szybkości, żeby w końcu uderzyć w dźwignię. Ta pociągnie nitkę: pada strzał i wszystko zaczyna się od nowa: odstrzelony breloczek zamienia się znów w butelkę Cointrau. Od pragnienia do pragnienia – jesteśmy w samonapędzającym się mechanizmie. Jak sugerują twórcy Rewizji, zabójczym dla rewolucji.

Wydaje się, iż w Nie lubię poniedziałku wszystko dobrze się kończy, ale ostatnia scena wprowadza mimo wszystko niepokój co do losów socjalistycznego społeczeństwa i kipiących w nim pragnień. Pijani drogowcy malują znaki na jezdni. Feralny poniedziałek zaczyna się od wyjątkowo krętych linii: droga może nie jest prosta, ważne, iż kierunek słuszny. Zakończenie wypada gorzej: wpadają na siebie dwie ekipy, z których każda maluje strzałki w przeciwnym kierunku. I co z tym zrobić?

**
dr hab. Tomasz Żukowski – historyk literatury, profesor w Instytucie Badań Literackich PAN, zajmuje się pamięcią o Zagładzie. Autor książek Wielki retusz. Jak zapomnieliśmy, iż Polacy zabijali Żydów (2018) i Pod presją. Co mówią o Zagładzie ci, którym odbieramy głos (2021).

Idź do oryginalnego materiału