**Ślubu nie będzie**
Kinga ukończyła pedagogiczne studium z wyróżnieniem, marzyła o studiach na uniwersytecie. ale marzenia te się nie spełniły. Ojciec wpadł w poważny wypadek, długo leżał w szpitalu. Gdy go wypisano, mama wzięła urlop, by opiekować się nim w domu, zanim przyzwyczai się do wózka inwalidzkiego.
W ich mieście nie było uniwersytetu – trzeba było jechać do wojewódzkiego. Kinga uznała, iż złoży papiery za rok. Nie mogła zostawić rodziców samych w tak trudnym czasie. Zaczęła pracować w szkole.
Lekarze obiecywali, iż ojciec z czasem wstanie na nogi, jeżeli będzie wykonywał ćwiczenia, masował się i przyjmował leki. Mama sprzedała działkę rekreacyjną, by zatrudnić rehabilitanta i kupować lekarstwa. ale ojciec nigdy nie opuścił wózka.
— Dość, przestańcie marnować pieniądze. Nic mi nie trzeba, i tak nie wstanę — powiedział pewnego dnia.
Jego charakter się pogorszył — stał się kapryśny i podejrzliwy, do wszystkiego się czepiał. Najbardziej cierpiała mama. Gdy zawołał, musiała rzucać wszystko i biec do niego. Zwykle chciało mu się pić, o coś zapytać albo po prostu pogadać. A w tym czasie obiad przypalał się na kuchni.
— Leszku, mógłbyś sam dojechać do kuchni. A teraz ziemniaki się spaliły — strofowała mama.
— To moje życie się spaliło, a ty płaczesz nad ziemniakami. Łatwo cię mówić, chodzisz o własnych siłach. Co to, trudno podać szklankę wody? — wściekał się ojciec.
Czasem w gniewie rzucał w mamę szklanką lub talerzem. Coraz częściej prosił o wódkę. A gdy się napił, wyładowywał złość na matce, jakby to ona była winna wypadku.
— Tato, nie pij, to nic nie da, tylko gorzej będzie. Nie masz czym się zająć? Graj w szachy, czytaj książki — namawiała Kinga.
— Co ty tam rozumiesz. Ostatnią euforia mi odbierasz? W tych twoich książkach same kłamstwa. Sama je czytaj. A życie jest inne. Jestem do niczego — burczał ojciec.
— Mamo, nie kupuj mu więcej wódki — prosiła Kinga.
— Jak nie kupię, to się będzie darł. Ciężko mu. Co teraz poradzisz… — wzdychała mama.
— Powinien nie pić, tylko ćwiczyć. Mówili, iż może chodzić. Sam nie chce. Po prostu lubi nas męczyć, a my skaczemy wokół niego — złościła się Kinga.
Ojca oczywiście szkoda, ale i im z mamą nie było łatwo. Pewnego dnia Kinga wróciła ze szkoły zmęczona, bolało ją gardło, chciała się położyć. A ojciec wciąż ją wołał. W końcu straciła cierpliwość.
— Dość. Jestem wykończona, ledwo stoję. Ty masz wózek, sam dojedź do kuchni i pij, ile wlezie. Nie jesteś jedyny. Setki ludzi tak żyje, a choćby pracuje, startuje w paraolimpiadach. A ty do kuchni nie możesz dojechać. No, ruszaj sam. Ja nie mam czasu, muszę przygotować lekcje. — I Kinga wyszła do swojego pokoju.
Słyszała, jak po podłodze szurały kółka wózka, jak ojciec postawił szklankę z łoskotem na kuchennym stole, jak koła przejechały koło jej drzwi, na chwilę zwalniając. Czekała, iż rozepchnie je wózkiem, zacznie wrzeszczeć. ale wózek odjechał dalej korytarzem. Od tamtej pory ojciec stał się bardziej samodzielny.
W ciepłe dni Kinga zostawiała otwarte drzwi balkonowe. Ojciec podjeżdżał i siadał przed nimi — „spacerował”. Przejechać przez wąskie drzwi i próg nie mógł. Oczywiście, należałoby poszerzyć otwory drzwiowe, ale skąd wziąć na to pieniądze.
— Oddajcie mnie do przytułku — prosił po drinku ojciec.
— Co ty mówisz? Jak możesz? Żyjesz, to najważniejsze. Reszta się ułoży — pocieszała mama.
— Na razie tak mówisz, ale w końcu znudzi ci się wynoszenie nocników. Będziesz żyła z litości i znosiła mnie. Po co ci kaleka? Jeszcze jesteś młoda…
Tak sobie żyli. Niepostrzeżenie minął rok, znów nadeszła deszczowa jesień. Pewnego dnia Kinga wyszła ze szkoły, ale zanim dotarła do przystanku, zaczął się silny, zimny deszcz. Schowała się pod szklanym zadaszeniem przystanku, ale krople i tak zalatywały. Przejeżdżające samochody nie zwalniały, pędziły prosto przez kałuże, obryzgując ludzi błotem. Kinga stała tam, jak nastroszony wróbel.
Nagle obok zatrzymała się ciężarówka. Wysiadł z niej młody mężczyzna. Trzymając kurtkę nad głową, podbiegł do Kingi.
— Wsiadaj, podwiozę do domu.
Kinga już porządnie zmarzła, buty przemokły. Wśliznęła się pod jego kurtkę, pachnącą benzyną i smarem. Pomógł jej wsiąść do kabiny. Było tam sucho i ciepło.
— Krzysztof — przedstawił się.
— Kinga.
— Więc Kinga. Gdzie jedziemy?
Kinga podała adres. Przez całą drogę Krzysztof opowiadał, dlaczego został kierowcą.
— Samotnie mnie mama wychowała. Przyszedł czas, bym się nią zajął. Sąsiad wziął mnie do warsztatu. A gdy wróciłem z wojska, sam usiadłem za kierownicą. A co? Płacą dobW końcu Kinga zrozumiała, iż życie pisze własne scenariusze, a prawdziwe szczęście nie tkwi w obowiązkach, ale w umiejętności wybierania własnej drogi.