Zawsze uważałam, iż więzi rodzinne są czymś pięknym. Zwłaszcza gdy w rodzinie panuje zgoda, wzajemne zrozumienie i gotowość do pomocy. Ale to wszystko działa tylko do momentu, gdy jedna ze stron nie zamieni dobroci w obowiązek, a wsparcia – w darmową usługę.
Z mężem Wojciechem mamy silną, ustabilizowaną rodzinę. Jesteśmy razem już dziesięć lat, wychowaliśmy dwójkę wspaniałych dzieci – Bartka i Hanię. Dopiero co spłaciliśmy kredyt za trzypokojowe mieszkanie w Poznaniu, dzięki czemu deweloper choćby dał nam zniżkę za przedterminową spłatę. Życie zdawało się wreszcie płynąć spokojnym, uporządkowanym rytmem. Ale to był spokój tylko do chwili, gdy w naszym domu pojawiły się dwa małe tornada – synowie siostry mojego męża.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Jego młodsza siostra, Kinga, to kobieta niełatwego charakteru. Za sobą ma trzy nieudane małżeństwa, dwóch synów z różnych związków i niekończące się poszukiwania „prawdziwej miłości”. Po kolejnym rozwodzie najwyraźniej uznała, iż szczęście to mężczyzna, a dzieci… cóż, dzieci mogą poczekać. Wcześniej zostawiała je u teściowej, ale babcia jest już w podeszłym wieku i trudno jej radzić sobie z dwoma nadpobudliwymi chłopcami. Więc Kinga zwróciła wzrok na nas.
„Agnieszko, no co ty, tylko na sobotę! Ja z Markiem (wtedy jej nowy adorator) idziemy do restauracji, obchodzimy rocznicę. Wieczorem zabiorę, słowo!”
Wtedy się nie sprzeciwiłam. Chłopcy dogadują się z naszymi dziećmi, bawią się, śmieją, wszystko wydawało się nieszkodliwe. Jedna wieczór – nic strasznego. Tyle iż „wieczór” gwałtownie zamienił się w „do niedzieli”, potem w „zostawię w piątek, przyjdę w poniedziałek”, a ostatnią kroplą były dwa tygodnie, gdy Kinga poleciała z nowym partnerem do Egiptu, łapiąc „last minute” bez dzieci.
„No co ty, Agnieszko, pomyśl, dwa tygodnie! Nakarmisz, wypierzesz parę koszulek, jaka różnica? Przecież są u ciebie jak u siebie!”
Nie, Kingo. Nie jak u siebie. Ja mam swoje dzieci, kocham je, wychowuję, wkładam w nich serce i siłę. A ty przywozisz swoje jak walizki do przechowalni i uważasz, iż to normalne, bo „przecież jesteśmy rodziną”.
Tak, w mieszkaniu jest miejsce. Ale fizycznie – jest nas sześcioro. I to nie byle jakich sześcioro. Czwórka dzieci, każde z własnymi zachciankami, humorkami i potrzebami. Hałasują, biją się, brudzą wszystko, co popadnie. Zorganizować pół godziny ciszy – to niemal wyczyn. A ja, oprócz tego, muszę gotować, prać, sprawdzać lekcje, robić zakupy i jakoś nie zwariować.
Mąż widział, jak się męczę. Starałam się trzymać fason, uśmiechać, nie wybuchać. Ale pewnego wieczoru po prostu usiadłam w kuchni i cicho zapłakałam ze zmęczenia. Wojtek przyszedł, przytulił. Porozmawialiśmy. Spokojnie, bez krzyków. Powiedziałam, iż już tak nie mogę. Że nie chcę być drugą matką dla jego siostrzeńców. Że nie zamierzam zamieniać naszego domu w przystanek dla miłosnych przygód jego siostry.
„Niech przychodzi w gości. Z dziećmi – proszę bardzo. Niech się pobawią, porozmawiają. Ale tygodniami u nas mieszkać – to już koniec. Nie jestem niańką, a ty – nie dyżurnym rodziny. My też mamy swoje życie, zmęczenie i granice.”
Zgodził się. Powiedział, iż rozumie. I obiecał porozmawiać z Kingą.
Teraz czekam. Z niepokojem, ale i nadzieją. Bo jestem pewna: jego siostrze to się nie spodoba. Przywykła, iż wszystko dla niej. Że wszyscy jej winni. Że dzieci to wspólna odpowiedzialność, dopóki ona układa sobie życie osobiste.
Ale dość. Wychowywać to znaczy być, a nie zrzucać na innych. Nie mówię, iż cudze dzieci to cudza bieda. Ale gdy inni latami zajmują się twoimi dziećmi – to nie jest już pomoc, to obojętność.
Jestem zmęczona. Chcę odzyskać nasz dom. Naszą rodzinę. Nasze weekendy bez „tymczasowych lokatorów”. Mam nadzieję, iż Wojtek dotrzyma słowa. I iż Kinga w końcu zrozumie: urodziłaś – sama wychowuj. A nie licz, iż ktoś zawsze podstawi ci plecy. Zwłaszcza gdy ty sama ciągle od nich odwracasz.