Gdy poślubiłam męża, Kacper miał zaledwie sześć lat. Jego matka odeszła, gdy miał cztery – żadnych telefonów, listów, tylko ciche wyjście w środku mroźnej lutowej nocy. Mój mąż, Tomasz, był złamany. Poznaliśmy się rok później, oboje próbując poskładać rozpadające się życie. Gdzieś po drodze zrozumiałam, iż nasz ślub to nie tylko związek dwojga ludzi – to także przysięga względem Kacpra.
Nie urodziłam go, ale od chwili, gdy wprowadziłam się do tego małego domu ze skrzypiącymi schodami i plakatami piłkarskimi na ścianach, był moim. Byłam jego macochą, tak, ale też budzikiem, smarującemu kanapki masłem orzechowym, pomocnikiem w projekcie na biologię i kierowcą na ostry dyżur o drugiej w nocy, gdy miał wysoką gorączkę. Siedziałam na każdym szkolnym przedstawieniu i darłam się jak opętana na meczach. Zostawałam do późna, by przepytywać go przed sprawdzianem, i trzymałam za rękę, gdy pierwsza miłość go złamała.
Nigdy nie próbowałam zastąpić jego matki. Ale starałam się być kimś, na kim może polegać.
Gdy Tomasz niespodziewanie zmarł na udar, zanim Kacper skończył szesnaście lat, byłam w rozsypce. Straciłam partnera, najlepszego przyjaciela. Ale choćby w żałobie wiedziałam jedno:
*Nigdzie się nie wybieram.*
Samotnie wychowałam Kacpra. Bez więzów krwi. Bez rodzinnego spadku. Tylko z miłością i wiernością.
Patrzyłam, jak wyrasta na wspaniałego człowieka. Byłam tam, gdy dostał się na studia – wpadł do kuchni, wymachując listem jak wygraną na loterii. Opłaciłam składki, pomogłam spakować rzeczy i rozpłakałam się, gdy żegnaliśmy się przed akademikiem. Oglądałam, jak zdobywa dyplom z wyróżnieniem, a ja stałam z tą samą, dumna łzą na policzku.
Gdy powiedział mi, iż oświadczył się Julicie, aż podskoczyłam z radości. Był szczęśliwy – lżejszy niż od dawna.
„Mamo” – mówił (i tak, nazywał mnie mamą) – „chcę, żebyś była przy wszystkim. Przy wyborze sukni, kolacji próbnej, wszystkim”.
Nie chciałam być na pierwszym planie. Wystarczyło, iż mnie uwzględnił.
Na ślub przyszłam wcześniej. Nie chciałam zamieszania – tylko wesprzeć mojego chłopca. Miała błękitną sukienkę, kolor, który – jak mówił – przypomina mu dom. W torebce niosłam małe aksamitne pudełeczko.
W środku były srebrne spinki do mankietów z grawerem: *”Chłopiec, którego wychowałam. Mężczyzna, którym się zachwycam.”*
Nie były drogie, ale nosiły moje serce.
Gdy weszłam do sali, florystki krzątały się nerwowo, kwartet smyczkowy stroił instrumenty, a organizatorka sprawdzała listę.
Wtedy podeszła do mnie – Julita.
Piękna. Elegancka. Suknia leżała na niej jak ulana. Jej uśmiech nie sięgnął oczu.
„Cześć” – powiedziała cicho. – „Cieszę się, iż jesteś.”
Uśmiechnęłam się. „Nie mogłoby mnie tu zabraknąć.”
Zawahała się. Spojrzała na moje dłonie, potem w twarz. Dodała:
„Taka mała uwaga – pierwszy rząd jest zarezerwowany tylko dla *prawdziwych* mam. Rozumiesz, prawda?”
Nie od razu dotarło. Myślałam, iż chodzi o tradycję albo organizację miejsc. Ale wtedy zobaczyłam – ten nienaturalny uśmiech, wyrachowaną uprzejmość. Mówiła dokładnie to, co myślała.
Tylko prawdziwe mamy.
Ziemia usunęła mi się spod nóg.
Organizatorka podniosła wzrok – słyszała. Jedna z druhen niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę. Nikt nie odezwał się słowem.
Przełknęłam ślinę. „Oczywiście” – wymusiłam uśmiech. – „Rozumiem.”
Podeszłam do ostatniego rzędu. Kolana lekko drżały. Usiadłam, ściskając pudełeczko, jakby miało mnie zatrzymać w całości.
Zabrzmiała muzyka. Goście się odwrócili. Orszak ruszył. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych.
A potem w przejściu stanął Kacper.
Przystojny – dorosły w granatowym garniturze, spokojny. Ale gdy szedł, przeszukiwał wzrokiem rzędy. Spojrzał w lewo, w prawo – i zatrzymał się na mnie, z tyłu.
Zmarszczył brwi. Przeraziło go, iż tam jestem. Potem – zrozumiał. Spojrzał na przód, gdzie matka Julity siedziała dumnie oboj ojca z chusteczką w dłoni.
I zawrócił.
Najpierw pomyślałam, iż coś zapomniał.
Ale wtedy szepnął coś do świadka, który natychmiast podszedł do mnie.
„Pani Kowalska?” – powiedział cicho. – „Kacper prosi, żeby zaprowadzić cię na przód.”
„Ja… co?” – wyjąkałam, ściskając spinki. – „Nie, w porządku, nie chcę robić sceny.”
„Nalega.”
Wstałam powoli, z ogniem na twarzy. Czując na sobie dziesiątki spojrzeń, przeszłam przez alejkę.
Julita odwróciła się, jej twarz była nieczytelna.
Kacper podszedł. Spojrzał na nią, stanowczo, ale łagodnie: „Siada w pierwszym rzędzie. Albo ceremonii nie będzie.”
Julita zmrużyła oczy. „Ale… Kacper, przecież się umówiliśmy—”
Przerwał jej delikatnie. „Powiedziałaś, iż pierwszy rząd jest dla prawdziwych matek. Masz rację. Właśnie dlatego ona tam powinna być.”
Zwrócił się do gości, głos niosąc przez całą salę: „Ta kobieta mnie wychowała. Trzymała za rękę, gdy miałem koszmary. Pomogła mi stać się tym, kim jestem. Jest moją matką, choćby jeżeli mnie nie urodziła.”
Potem spojrzał na mnie i dodał: „To ona została.”
Zapadła cisza, która zdawała się wypełniać cały świat.
A potem ktoś zaczął klaskać. Najpierw cicho. Potem głośniej. Kilka osób wstało. Organizatorka dyskretnie otarła oczy.
Julita wyglądała na zaskoczoną. Ale nie protestowała. Tylko skinęła głową.
Wzięłam Kacpra pod ramię, przez łzy ledwo widząc. Zaprowadził mnie na przód, gdzie usiadłam obok matki Julity.
Nie spojrzała na mnie. Ale to było w porządku. Nie przyszłam dla niej.
Ceremonia trwała. Kacper i Julita wymienili przysięgi, a gdy się pocałowali, sala eksplodowała brawami. Było pięknie – romantycznie, wzruszająco.
Po wszystkim, na przyjęciu, gdy tańczyliśmy razem, Kacper szepnął mi do ucha: „Dziękuję, iż zawsze byłaś przy mnie,” a ja wiedziałam, iż to właśnie jest najważniejsze.