Nadchodzi Czas: Przyszłość, Która Wraca

polregion.pl 1 dzień temu

W mglisty listopadowy wieczór w miasteczku Rzekińsk, przesiąkniętym zapachem wilgoci i opadłych liści, Krzysztof zatrzymał się przed wystarą starego antykwariatu. Małe, eleganckie zegarki z wytartymi tarczami i cienkimi wskazówkami zdawały się szeptać o przeszłości. Przypomniały mu o dziadku, o dniach, gdy jako chłopiec zafascynowany obserwował ruch trybów przez lupę. Patrzył, jak wskazówki wolno posuwają się do przodu, i nagle zrozumiał: nie chce się spieszyć. Nie teraz. Nie tam, gdzie czeka koniec osiemnastu lat ich wspólnego życia. W środku wszystko już było postanowione, ale na zewnątrz — tylko szary deszcz, kałuże i chłód, który ściskał serce.

Krzysztof wszedł do sali sądowej z kwadransem spóźnienia. Jego prawie już była żona, Jagoda, siedziała przy oknie, trzymając ręce na teczce z dokumentami. Jej twarz była spokojna, ale palce nerwowo bawiące się rogi papiery zdradzały napięcie. Nie patrzyła na niego, nie była zła — po prostu czekała, jakby to nie był koniec ich historii, ale rutynowe spotkanie. Krzysztof przypomniał sobie, jak kiedyś razem składali meble w ich pierwszym mieszkaniu: kłócili się, śmiali, pili herbatę na podłodze. To wspomnienie ukłuło go jak odłamek szkła, więc połknął je, nie znajdując słów.

Sędzia była szybka jak wiatr za oknem. Pytania, podpisy, pieczęć — wszystko zajęło mniej niż dziesięć minut. Jakby ich wspólne lata — wakacje, kłótnie, noce pod starym kocem — można było zamknąć w kilku formalnościach.

Na wyjściu Jagoda powiedziała:

— Nie zapomnij potwierdzić dokumentów u notariusza. Dzisiaj.

Krzysztof skinął głową. Chciał powiedzieć „przepraszam”, ale nie wiedział za co. Chciał powiedzieć „dziękuję”, ale nie znalazł za co. Zamiast tego wykrztusił:

— Jesteś… piękna.

Spojrzała na niego jak na obcego i odeszła. Jej kroki rozpłynęły się w szumie deszczu, a delikatny zapach jej perfum pozostał w powietrzu jak duch przeszłości.

Krzysztof zastygł w pustym korytarzu sądu. Gdzieś trzasnęły drzwi, ktoś zakaszlał, ktoś rozmawiał przez telefon. On zaś myślał: „To koniec? A może początek?”

Zamiast do domu pojechał do warsztatu dziadka, w stare zaułki Rzekińska, gdzie czas zdawał się stać w miejscu. Mały pokój z niskim sufitem pachniał olejem i kurzem. Półki uginały się pod słoikami ze śrubkami, pudełkami ze sprężynami i starym plakatem o zegarmistrzostwie. Klucz do warsztatu wciąż leżał w jego starej portmonetce, w wytartej kieszonce. Otworzył drzwi, zapalił światło. Żarówka mrugnęła, ale się zapaliła, zalewając wszystko znanym żółtym blaskiem, od którego w dzieciństwie piekły go oczy.

Zegar na ścianie tykał, jakby zachowywał rytm jego życia. Krzysztof usiadł przy starym stole, przesunął palcami po chropowatej powierzchni, czując każdą rysę, każdy odprysk. Jego ręce drżały — nie ze strachu, ale z nagłego uczucia, iż znów mają cel. Wyciągnął z szuflady stary zegarek, którego nie naprawił wiele lat temu. Rozebrał go na części, ułożył trybiki na ściere, oddychając głęboko. Złożył. Nakręcił. Tik. Jeszcze tik. Nagle czas zaczął szeptać, jakby mówił: „Jeszcze tu jestem”.

Następnego dnia wrócił. Potem znów. Po trzech tygodniach wymienił starą tabliczkę na nową: „Warsztat otwarty”. Kartka wisiała na krzywym taśmie, ale trzymała się mocno, jakby wiedziała, iż jest na swoim miejscu.

Ludzie zaczęli do niego przychodzić. Starsze panie przynosiły zabytkowe zegarki z nadzieją w oczach. Mężczyźni z drogimi mechanizmami wpadali zdezorientowani, jakby ich świat się zawalił. Młodzi ludzie podrzucali dziwne pomysły: „Czy można zrobić świecącą tarczę?” Krzysztof kiwa głową, brał ich skarby do rąk i naprawiał. Milczał. Słuchał. Czasem ludzie mówili nie o zegarkach, ale o swoich problemach — rozwodach, stratach, o tym, co się w nich zepsuło. A on wstawiał trybik, i mechanizm znów ożywał.

Pewnego dnia przyszła do niego dziewczyna — delikatna, z kasztanowymi włosami i lekkim uśmiechem. Nazywała się Zosia. Przyniosła zegarek po ojcu — porysowany, wskazówki zatrzymane. Patrzyła na Krzysztofa z wątpliwością, jakby bała się, iż już go nie uratują.

— Da pan radę? — spytała cicho.

Skinął. Pracował długo, z przerwami, jakby nasłuchiwał nie tylko mechanizmu, ale też jej niemego smutku.

Po miesiącu Zosia wróciła. Bez zegarka, ale z paczką, w której był gorący herbata i domowe ciasto. Potem przyszła znów, ot tak. Pewnego dnia razem przeglądali pudełko z śrubkami, gdy nagle powiedziała:

— Nie naprawiasz tylko zegarków. Składasz też ludzi. Kawałek po kawałku. Niepostrzeżenie.

Krzysztof uśmiechnął się — po raz pierwszy nie z grzeczności, ale bo inaczej nie mógł. Jego serce, zamrożone w tamten szary dzień w sądzie, zaczęło tajać.

Rok później ten sam zegarek, który naprawił dla Zosi, tykał w ich wspólnym mieszkaniu. Obok stały książki, wiązanka suszonych rumianków i zdjęcie z ich spaceru nad rzeką. Krzysztof wciąż się spóźniał — na targ po warzywa, na pociąg, na wieczorne spotkania, na nowe życie, które teraz wydawało się ciepłe i pełne życia.

Gdy Zosia pytała: „Gdzie byłeś?“ — odpowiadał:

— Tam, gdzie czas ożywa. Gdzie się go nie traci, a znajduje.

I to wystarczało. Bo czas teraz tykał nie tylko w zegarkach. Szedł obok, w ich krokach, w śmiechu, w ich wspólnej drodze. A to właśnie jest prawdziwe bogactwo — odnaleźć to, co wydawało się utracone na zawsze.

Idź do oryginalnego materiału