„Babciu, jutro nie damy rady przyjechać na twój jubileusz, wybacz” – powiedział przez telefon Bartek, mąż wnuczki Kingi, wieczorem przed uroczystością.
„Bartku, co się stało?” – zapytała z niepokojem Wanda Kazimierzówna.
„Babciu, właśnie odwiózłem Kingę do szpitala. Nie mogła doczekać się twojego jubileuszu i postanowiła sprawić ci wcześniejszy prezent, choć jeszcze nie urodziła. Dzwonię z izby przyjęć” – tłumaczył, w głosie mieszanina troski i radości.
„Jezu, Bartku, co za radość! A ja się już przestraszyłam. Dzwonisz wieczorem, zwykle o tej porze nie macie takiego zwyczaju. No nic, dzięki, iż dałeś znać. Będę się modlić, żeby z Kingą i moim prawnukiem wszystko było w porządku. Zadzwoń, gdy tylko przyjdzie na świat, choćby jeżeli będzie noc – i tak nie zasnę.”
„Dobrze, babciu, zadzwonię.”
Dwie godziny później Bartek znów się odezwał, tym razem z uśmiechem w głosie:
„Babciu, masz już swój prezent na jubileusz – prawnuk Jasio. Kinga czuje się dobrze. Więc świętuj bez nas.”
„Dzięki, Bartku, i za Jasia, i za życzenia. Uściskaj mocno Kingę, dzielna dziewczyna.”
Wanda Kazimierzówna kończyła sześćdziesiąt pięć lat. Gości miała niewielu: przyjechała druga córka z mężem i synem, jej wnukiem. No i przyjaciółki – Bożena i Danuta, z którymi pracowała przez lata. Znają się od młodości.
Siedem lat temu Wanda pochowała męża, Jacka. Przeżyli razem dobre życie, ale los chciał inaczej. Jeszcze mieli plany, ale serce Jacka odmówiło posłuszeństwa jeszcze przed emeryturą. Wychowali córkę Kasię, wykształcili ją – teraz mieszka w mieście z mężem.
Wanda z Jackiem żyli w dużym osiedlu przy ogromnej fabryce, gdzie pracowała większość mieszkańców. Ona i Jacek też tam trafili. Poznali się w pracy. Młody inżynier Jacek, przystojny i postawny, zauważył w stołówce Wandę – roześmianą, urodziwą dziewczynę. Gdy po obiedzie wychodziła z koleżanką Danutą, zatrzymał ją przy wyjściu.
„Dziewczyno, poznajmy się. Nazywam się Jacek, możesz mówić do mnie Jacku lub Jacek – wszystko mi pasuje” – uśmiechnął się szeroko.
„Wanda” – odparła, spuszczając wzrok, by ukryć rumieniec. Od razu go polubiła.
„Piękne imię – Wanda, jak nadzieja. Mogę na ciebie zaczekać tu wieczorem, jeżeli nie masz nic przeciwko?”
„Możesz” – odrzekła i poszła za przyjaciółką.
Więc wieczorem wyszła, a on już stał i czekał. Podbiegł od razu.
„Może pójdziemy do kina albo na spacer?”
„Wolę spacer, w kinie nie ma czasu w rozmowę” – zaśmiała się.
„A gdzie pracujesz?” – spytał.
„W dziale planowania, jestem ekonomistką, ale dopiero od niedawna, po studiach. A ty?”
„Też jestem świeżo po politechnice, przyjechałem tu do fabryki. Pracuję w dziale sprężyn.”
„Mieszkasz tu?”
„Tak, moi rodzice mają dom. Ojciec jest budowlańcem, postawił go własnymi rękami. Mama zawsze go wspierała.”
„A moi mieszkają na wsi, daleko stąd. Po studiach nie wróciłem – co bym tam robił? Wybrałem tę fabrykę, bo już wcześniej tu praktykowałem. Podobało mi się to miejsce.”
„Ja też skończyłam szkołę i wróciłam. Tu jest moje życie.”
Tak się zaczęło. niedługo Wanda i Jacek się zakochali. Potem przedstawił się rodzicom – z bukietem dla matki i butelką wódki dla ojca.
„Dzień dobry” – powiedział, wchodząc do domu. „Jestem Jacek, pracuję z Wandą. To dla pani kwiaty, a to dla pana.”
„Dzięki, Jacku” – odparła matka. „Nie trzeba było się trudzić.”
„Jak to – w gości bez prezentu?” – roześmiał się, siadając obok Wandy.
Spodobali mu się od razu. Gdy wychodził (nie chciał się zbyt długo narzucać), Wanda odprowadziła go do bramy.
„Masz świetnych rodziców” – powiedział.
„Widocznie i ty im się spodobałeś” – rozbawiła się.
„No to idę do akademika. Do jutra.”
Wkrótce się pobrali. Rodzice urządzili im huczne wesele, a jego rodzina przywiozła ze wsi mięso, mleko i jaja. Matka Wandy aż ręce załamała – „Po co tyle?” – a jego matka tylko zaśmiała się:
„Teraz będzie was więcej, a mężczyzn trzeba dobrze karmić.”
Mieszkali z rodzicami Wandy w ich dużym domu. Żyli w zgodzie, choć rodziców nie było już długo – ojciec odszedł pierwszy, matka dwa lata później. Potem przyszło kolejne nieszczęście – odszedł Jacek.
Minęły lata. Wanda jest już na emeryturze, a dziś kończy sześćdziesiąt pięć lat. Przywykła do życia bez męża. Z początku płakała często, ale czas zrobił swoje.
Jubileusz obchodziła w małym gronie. Córka z mężem siedzieli chwilę przy stole i wyjechali. Wanda rozumie – mają swoje sprawy. Najważniejsze, by byli zdrowi. Przyjaciółki Bożena i Danuta zostały dłużej, ale w końcu też się pożegnały. Wanda odprowadziła je do bramy.
Gdy wracała, zobaczyła przed domem starą Nivę i mężczyznę pochylonego nad otwartą maską. Zapalił latarkę – robiło się ciemno.
„Przepraszam, może pani potrzyma latarkę?” – poprosił. „Sam nie dam rady, a do rynku nie dojadę.”
„Proszę” – podeszła i wzięła latarkę.
Grzał się nad silnikiem długo, ale auto nie chciało zapalić. W końcu westchnął:
„Dzięki za pomoc, ale chyba tu przenocuję. Rano zadzwonię do kolegi Wiesława, do którego jechałem. Nie chcę go nachodzić w nocy.”
Wanda pożegnała się i wróciła do domu. Zostało dużo jedzenia – zaczęła sprzątać, ale spojrzała w okno. Wyszła znowu i zapukała w szybę.
„To znowu ja” – uśmiechnęła się. „Szkoda mi pana. Mogę zaproponować nocleg u mnie.”
„To na pewno w porządku?”
„Na pewno. Mam wygodną kanapę.”
Gdy Stanisław Piotrowicz wszedł do domu, zdziwił się:
„Stół jeszcze nakryty?”
„Miałam gości. Dziś mój jubileusz.”
Gdy usłyszał, iż to urodziny, wybiegł na chwilę. Wrócił z trzylitrowym sWrócił z trzylitrowym słoikiem miodu i butelką śliwowicy, uśmiechając się szeroko: *„Dzień dobry jeszcze raz, jubilatko – dopiero teraz zacznijmy prawdziwe świętowanie.”*