Na pogrzebie mężczyzny podszedł do mnie siwy pan i wyszeptał: „Teraz jesteśmy wolni”. To był ten, kogo kochałam w wieku 20 lat, ale los nas rozdzielił.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Na pogrzebie mojego męża podszedł do mnie siwy mężczyzna i szepnął: Teraz jesteśmy wolni. Był to ten, którego kochałam dwudziestoletnia, ale los rozdzielił nas.

Ziemia wypełniona była smutkiem i wilgocią. Każde uderzenie młotka przy zakryciu trumny rozbrzmiewało głuchym echem pod żebrami.

Pięćdziesiąt lat. Całe życie spędzone z Dariuszem. Życie przepełnione cichą godnością, przyzwyczajeniem, które przerodziło się w czułość.

Nie płakałam. Łzy wyschły już wczoraj w nocy, gdy siedziałam przy jego łóżku, trzymając zimną dłoń, słuchając, jak oddech staje się coraz rzadszy, aż w końcu zgasł.

Przez czarną zasłonę widziałam współczujące twarze krewnych i znajomych. Puste słowa, formalne uściski. Moje dzieci, Borys i Olga, trzymały mnie pod pachami, ale ledwie czułam ich dotyk.

Wtedy podszedł do mnie on. Siwy, z głębokimi zmarszczkami przy oczach, ale z tą samą prostą sylwetką, jaką pamiętałam. Pochylił się tak blisko ucha, iż jego szepczący głos, znany mi od drżenia, przebił welon żalu.

Łucjo. Teraz jesteśmy wolni.

Na chwilę przestałam oddychać. Zapach jego wody kolońskiej sandałowy i leśny, iglasty uderzył w skronie.

W tym aromacie mieszały się wszystkie: zuchwałość i ból, przeszłość i nie na miejscu teraźniejszość. Spojrzałam w oczy. Oskar. Mój Oskar.

Świat się zachylił. Gęsty zapach kadzidła przemienił się w wonię siana i burzowego deszczu. Znowu miałam dwadzieścia lat.

Biegliśmy, trzymając się za ręce. Jego dłoń była gorąca, silna. Wiatr trzepotał moje włosy, a jego śmiech tonął w szczękaniu koni. Uciekaliśmy od mojego domu, od przyszłości zapisanej na lata.

Ten Sokołowski nie jest dla ciebie! ryczał głos ojca, Krzysztofa Mateusza. Nie ma ani grosza w duszy, ani pozycji w społeczeństwie!

Matka, Zofia Antonina, zacięła ręce, patrząc z wyrzutem.

Przemyśl to, Łucjo! On cię zgubi.

Pamiętam moją odpowiedź, cichą, ale twardą jak stal.

Moja hańba to żyć bez miłości. A wasza cześć to klatka.

Znaleźliśmy ją przypadkiem. Zaniedbana chata leśnika, wrośnięta w ziemię po same okna. Stała się naszym światem.

Pół roku. Sto osiemdziesiąt trzy dni absolutnego, desperackiego szczęścia. Rąbaliśmy drewno, nosiliśmy wodę ze studni, czytaliśmy przy świetle lampy naftowej jedną książkę we dwoje. Było ciężko, głodno, zimno.

Ale oddychałyśmy tym samym powietrzem.

Pewnej zimy Oskar poważnie zachorował.

Leżał w gorącej febrze, niczym piec. Podawałam mu gorzkie zioła, zmieniałam lodowate chusty na czole i modliłam się do wszystkich bogów, których znałam.

Wtedy, patrząc na jego wyczerpane oblicze, zrozumiałam, iż to jest moje życie, które wybrałam sama.

Wiosną nas odnaleźli. Kiedy przebiły się pierwsze krokusy przez topniejący śnieg.

Nie było krzyków. Nie było walki. Tylko trzej ponurzy mężczyźni w identycznych płaszczach i mój ojciec.

Gry się skończyły, Łucjo powiedział, jakby mówiono o przegranej partii szachowej.

Oskara trzymali dwaj. Nie szarpał się, nie krzyczał. Po prostu patrzył na mnie. W jego spojrzeniu było tyle bólu, iż ledwo nie zadławiłam się. Spojrzenie, które obiecywało: Znajdę cię.

Zabrano mnie. Jasny, żywy świat lasu zamienił się w przytłumione, zakurzone pokoje domu rodziców, wypełnione zapachem naftaliny i niespełnionych nadziei.

Milczenie stało się najgorszą karą. Nikt nie podnosił głosu. Po prostu przestali mnie zauważać, jakby byłam rzeczą, meblem, który niedługo odwiezie się daleko.

Miesiąc później ojciec wszedł do mojego pokoju. Nie patrzył na mnie, jego wzrok był skierowany gdzieś w okno.

W sobotę przyjdzie do nas Janusz Artur z synem. Przygotuj się.

Nie odpowiedziałam. Jaki sens?

Janusz Artur okazał się całkowitym przeciwieństwem Oskara. Spokojny, małomówny, z dobrymi, zmęczonymi oczami.

Mówił o książkach, o pracy w swoim biurze projektowym, o planach na przyszłość. W tych planach nie było miejsca na szaleństwa i ucieczki.

Nasze wesele odbyło się jesienią. Stałam w białej sukni, jak w kościele, i mechanicznie odpowiedziałam tak. Ojciec był zadowolony. Otrzymał to, czego chciał prawidłowego zięcia, prawidłową partię.

Pierwsze lata z Januszem były jak gęsta mgła.

Żyłam, oddychałam, robiłam coś, ale nie czułam się przytomna. Byłam posłuszną żoną. Gotowałam, sprzątałam, witałam go po pracy.

Nic nie wymagał. Był cierpliwy.

Czasem w nocy, kiedy myślał, iż śpię, wyczuwałam jego spojrzenie. Nie było w nim namiętności, ale niekończąca się, głęboka żal.

To żal bolał mnie bardziej niż ojcowski gniew.

Pewnego razu przyniósł mi gałązkę bezkrzewu. Po prostu wszedł do pokoju i podał mi ją.

Na dworze wiosna szepnął.

Wziąłam kwiaty, a ich lekko gorzki zapach wypełnił pokój. Tej nocy po raz pierwszy płakałam po długich miesiącach.

Janusz usiadł obok, nie obejmując, nie pocieszając. Po prostu był obok. Jego milczące wsparcie okazało się silniejsze niż tysiąc słów.

Życie toczyło się dalej. Narodził się syn, Borys, potem córka, Olga. Dzieci napełniły dom sensem. Patrzyłam na ich maleńkie paluszki, na ich śmiech, i lód w mojej duszy zaczął topnieć.

Nauczyłam się doceniać Janusza. Jego niezawodność, spokój, dobroć. Stał się moim przyjacielem, opoką. Zakochałam się w nim. Nie tą pierwszą, płomienną miłością, a inną cichą, dojrzałą, wytrwałą.

Lecz Oskar nie odszedł. Powracał we śnie. Znowu biegaliśmy po polu, znów mieszkaliśmy w naszej chateczce.

Budziłam się z mokrymi od łez policzkami, a Janusz, nie mówiąc ani słowa, mocniej ściskał moją dłoń. Wiedział wszystko. I wszystko wybaczał.

Pisałam do Oskara. Dziesiątki listów, których nie wysłałam. Spalałam je w kominku, patrząc, jak ogień pochłania słowa przeznaczone innemu.

Czy pytałam go? Czy starałam się dowiedzieć? Nie. Bałam się zniszczyć ten kruchy świat, który zbudowałam. Bałam się dowiedzieć, iż zapomniał, przestał kochać, ożenił się.

Strach był silniejszy od nadziei.

I tak teraz stoi przy moim zmarłym mężu. Czas wymazywa młodzieńcze rysy z jego twarzy, ale nie zmienił najważniejszego jego oczu. Wciąż patrzyły przenikliwie.

Uroczystość przeszła w półsen. Masowo przyjmowałam współczucie, kiwając głową, odpowiadając nie na temat. Całe moje jestestwo było napięte jak struna, czułam jego obecność za plecami.

Gdy goście się rozeszli, pozostał. Stał przy oknie, patrząc na ciemniejący ogród.

Szukałem cię, Łucjo wyszeptał.

Jego głos był niższy, chrapliwy.

Pisałem ci co miesiąc przez pięć lat. Twój ojciec zwracał listy nieotwarte.

Wrócił do mnie.

Potem dowiedziałem się, iż wyszłaś za mąż.

Powietrze stało się ciężkie. Każde słowo Oskara osiadało jak pył na portrecie Janusza, który stał na kominkowej półce. Pięć lat. Sześćdziesiąt listów, które mogły zmienić wszystko.

Mój ojciec zaczęłam, ale głos uległ. Co mogłam powiedzieć? Że zniszczył dwa życia, działając z najlepszych pobudek?

Przyszedł do mnie tydzień po tym, jak nas rozdzielił. Postawił warunek. Jadę ze wsi, na zawsze, i nie próbuję z tobą kontaktować się.

Zamiast tego nie pisał za Oskar uśmiechnął się krzywo, za porwanie córki. Bajka, oczywiście, ale w dwudziestu latach się przestraszyłem. Nie o siebie. O ciebie.

Słuchałam i przed oczami malował się obraz: mój ojciec, Krzysztof Mateusz, z ciężkim podbródkiem i władczym wzrokiem, i dwudziestoletni Oskar, zagubiony, upokorzony, ale próbujący zachować godność.

Pojechałem na odludzie. Zatrudniłem się w geologicznej ekspedycji. Kontakt prawie nie było, listy przychodziły miesiącami. Myślałem, iż uciekam od wszystkiego. Od siebie nie uciekniesz. Przesunął dłoń po siwych włosach. Pisałem na adres twojej ciotki.

Myślałem, iż tak będzie bezpieczniej. Pewnie ojciec i tak to przewidział. Nie mogłem wrócić wyprawy trwały po dwa-trzy lata. A gdy wróciłem po pięciu, było za późno.

Pokój, w którym spędziłam pięćdziesiąt lat z Januszem, nagle stał się obcy. Ściany nasiąknięte wspólnym życiem milcząco mnie obserwowały. Oto fotel, w którym Janusz lubił wieczorem czytać.

Oto stolik, przy którym graliśmy w szachy. To wszystko było prawdziwe, ciepłe, moje. A teraz w to współczesność wdarł się duch przeszłości i wszystko zachwiało się.

A ty? zapytałam cicho, obawiając się odpowiedzi.

Ja? Żyję, Łucjo. Pracuję, krążę po bezdrożach. Próbowałem zapomnieć, nie wychodziło. A potem spotkałem kobietę. Dobrą, prostą. Była lekarzem w naszej wyprawie. Wzięliśmy ślub. Mamy dwóch synów, Piotra i Aleksandra.

Powiedział to spokojnie, bez patosu. Ta prostota bolała najbardziej. Mój sen, w którym zawsze był sam i czekał, rozpadł się na tysiąc kawałków.

Żył. Miał rodzinę. Życie, w którym nie miałam miejsca.

Poczułam ukłucie dziwnej, nie na miejscu zazdrości. Zazdrość o przeszłość, której nie miałam.

Nazywała się Katarzyna. Zmarła siedem lat temu. Choroba. Spojrzał nie na mnie, a przez ścianę. Synowie dorosli, rozproszyli się. Wróciłem do tego miasta rok temu.

Cały rok? wtrąciłam. Dlaczego

Co miałem zrobić, Łucjo? spojrzał prosto w oczy. Przyjść tu, do twojego domu?

Widziałem cię kilka razy. W parku, przy teatrze. Szłaś ramię w ramię z mężem, rozmawialiście cicho. Wyglądałaś spokojna, pogodna. Nie miałem prawa to psuć.

Po co przyszedłeś dziś, Oskarze? przerwałam. Musiałam to wiedzieć. Po co niszczyć mój świat, ledwie pożałowany po stracie?

Zobaczyłem w gazecie nekrolog. Nazwisko twojego męża Pamiętałem go. I zrozumiałem, iż muszę przyjść. Nie po to, by coś żądać. A by zamknąć te drzwi. Albo otworzyć. Sam nie wiedziałem.

Zrobił krok w moją stronę.

Łucjo, nie proszę cię, byś zapomniała swoje życie. Widzę po tym domu, po zdjęciach, iż byłaś szczęśliwa.

A twój mąż Jego twarz była twarzą dobrego człowieka. Chcę tylko wiedzieć, czy w tobie pozostał choćby węgielek od ogniska, które płonęło w chacie leśnika?

Spojrzałam na niego. Na tego siwego, zmęczonego mężczyznę, w którym ledwie dostrzegałam dawny, namiętny chłopak. I patrzyłam na portret Janusza, na jego spokojną, znajomą twarz.

Jednemu podarował pół roku ognia, za które płakałam całe życie.

Drugiemu podarował pięćdziesiąt lat ciepła, które doceniłam dopiero za późno.

Nie wiem odpowiedziałam szczerze. Nie wiem, Oskarze. Wiem tylko, iż dzisiaj pochowałam męża i kochałam go.

Skinął głową, w oczach pojawiło się zrozumienie, nie gniew, a właśnie zrozumienie.

Rozumiem. Wybacz. Przyjdę za czterdzieści dni, jeżeli pozwolisz.

Odszedł. Dźwięk zamkniętych drzwi nie przyniósł ulgi. Wręcz przeciwnie, dom po pogrzebie wypełnił się hałaW ciszy, gdy ostatni dźwięk drzwi zamilkł, poczułam, iż wreszcie odnalazłam spokój, którego szukałam przez całe życie.

Idź do oryginalnego materiału