„Na emeryturze zaczęły się problemy: jak starość ujawnia wieloletnią samotność”

twojacena.pl 9 godzin temu

Mam sześćdziesiąt lat. I po raz pierwszy w życiu czuję, iż adekwatnie mnie nie ma – nie dla moich dzieci, wnuków, byłego męża, ani choćby dla świata. No bo jestem. Istnieję. Chodzę do apteki, kupuję chleb, zamiatam podwórko pod oknem. Ale w środku rośnie pustka, która z każdym porankiem bez pośpiechu do pracy staje się bardziej dotkliwa. Kiedy nikt nie zadzwoni, by zwyczajnie zapytać: „Mamo, jak się czujesz?”

Mieszkam sama. Od lat. Dzieci dorosły, założyły rodziny, żyją w innych miastach: syn we Wrocławiu, córka w Krakowie. Wnuki rosną, a ja prawie ich nie znam. Nie widzę, jak idą do szkoły, nie robię im szalików na drutach, nie opowiadam bajek na dobranoc. Nigdy nie zaprosili mnie w odwiedziny. Ani razu.

Pewnego dnia spytałam córkę:

– Dlaczego nie chcesz, żebym przyjechała? Pomogłabym z dziećmi…

Odpowiedziała spokojnie, ale chłodno:

– Mamo, no wiesz… Mój mąż cię nie lubi. Ciągle się wtrącasz, a do tego masz swój specyficzny sposób bycia…

Zamilkłam. Było mi wstyd, przykro, bolało. Nie narzucałam się, tylko chciałam być blisko. A w odpowiedzi usłyszałam: „nie lubi”. Ani wnuki, ani dzieci. Jakby mnie wykasowali z pamięci. choćby były mąż, który mieszka w pobliskiej wsi, nie ma czasu w spotkanie. Raz do roku – krótkie „wszystkiego najlepszego”. Jakby robił łaskę.

Kiedy przeszłam na emeryturę, myślałam: no, w końcu czas dla siebie! Będę robić na drutach, spacerować rankami, zapiszę się na kurs malarstwa, o którym zawsze marzyłam. Ale zamiast szczęścia przyszła niepewność.

Najpierw zaczęły mnie nękać dziwne dolegliwości: raz serce, raz zawroty głowy, a czasem po prostu lęk o życie, który pojawiał się znienacka. Chodziłam po lekarzach, robiłam badania, EKG, rezonans, ale wszystko było w normie. Jeden doktor powiedział:

– To wszystko pani siedzi w głowie. Trzeba z kimś porozmawiać, spotykać się. Po prostu jest pani samotna.

I to było gorsze niż jakakolwiek diagnoza. Bo nie ma tabletki, która wyleczyłaby samotność.

Czasem idę do sklepu tylko po to, żeby usłyszeć głos kasjerki. Czasem siadam na ławce pod blokiem i udaję, iż czytam, żeby ktoś zagadał. Ale ludzie ciągle gdzieś pędzą. A ja po prostu jestem. Siedzę, oddycham, wspominam…

Co zrobiłam nie tak w życiu? Dlaczego moja rodzina się odwróciła? Przecież wychowałam ich sama. Ojciec odszedł wcześnie. Ciągnęłam dwójkę dzieci, pracowałam na dwie zmiany, gotowałam zupy, prasowałam mundurki, siedziałam przy nich nocami, gdy chorowały. Nie piłam, nie imprezowałam. Wszystko dla nich. A teraz… nie jestem potrzebna.

Może rzeczywiście byłam za surowa? Może przesadziłam z kontrolą? Ale chciałam jak najlepiej. Żeby wyrośli na porządnych, odpowiedzialnych ludzi. Broniłam przed złymi wpływami, przed błędami. A w efekcie zostałam sama.

Nie szukam litości. Chcę tylko zrozumieć: czy jestem aż tak złą matką? Czy to po prostu znak czasów, gdzie każdy ma swoje kredyty, szkołę, zajęcia dodatkowe… i nie ma miejsca dla mamy?

Niektórzy mówią: „Znajdź sobie faceta. Załóż konto na portalu”. Ale nie potrafię. Nie ufam. Tyle lat sama. Nie mam już siły, by na nowo się otwierać, zakochiwać, wpuszczać obcego do domu. No i zdrowie nie to co kiedyś.

Pracować też nie mogę. Wcześniej przynajmniej zespół ratował – pogaduszki, żarty. Teraz cisza. Tak przytłaczająca, iż włączam telewizor, żeby tylko ktoś mówił.

Czasem myślę: może po prostu zniknę… i nikt choćby nie zauważy? Ani dzieci, ani były, ani sąsiadka z trzeciego piętra. I robi się strach. Do płaczu.

Ale potem wstaję, idę do kuchni, zaparzam herbatę. Myślę: może jutro będzie lepiej. Może ktoś przypomni. Zadzwoni. Napisze. Może ktoś jeszcze mnie potrzebuje.

Dopóki jest nadzieja – jeszcze nie umarłam.

Idź do oryginalnego materiału