Dzisiaj mija pięćdziesiąt lat od naszego ślubu. Przygotowałam stół, zapaliłam świece, podałam jego ulubionego pieczonego kurczaka. Chciałam, by wszystko było jak z filmu — złota rocznica, pół wieku razem, życie splecione jak korzenie starego dębu. Myślałam, iż przetrwaliśmy wszystko: radości, kłótnie, wychowanie dzieci, wakacje nad morzem. Byłam pewna, iż się kochamy. Przynajmniej ja — na pewno.
Umówiliśmy się, iż ten wieczór spędzimy sami. Dzieci i wnuki przysłały życzenia, dzwoniły, ale my chcieliśmy tylko ciszy. Chciałam poczuć, iż nie starzejemy się obok siebie, ale wciąż — razem.
Jan siedział naprzeciwko. Wyglądał spokojnie, ale w jego oczach było coś niepokojącego. Pomyślałam, iż to tylko wzruszenie. Pięćdziesiąt lat to nie byle co. Uniosłam kieliszek i uśmiechnęłam się:
— Janie, dziękuję ci za te wszystkie lata. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
Spuścił wzrok. Zapanowała cisza, która od razu przygniata jak kamień. Nie odpowiedział. Milczał. A potem podniósł oczy — i zobaczyłam w nich coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam: smutek głębszy niż jezioro, więcej winy niż bólu.
— Jadziu, muszę ci coś powiedzieć. Coś, co nosiłem w sobie przez cały ten czas…
Serce zamarło mi w piersi. Przestraszyłam się. Myśli wirowały: choroba? Coś poważnego?
— Powinienem był powiedzieć ci wcześniej. Ale nie miałem odwagi. Teraz wiem, iż muszę. Bo zasługujesz na prawdę. Ja… nigdy cię nie kochałem.
Czas jakby się zatrzymał. Powietrze uciekło z płuc, dłonie zaczęły drżeć, oczy wypełniły się łzami. Patrzyłam na niego i nie rozumiałam. Czekałam, iż zaraz powie: „Żartuję”. Ale to nie był żart.
— Co… co mówisz? — wyszeptałam, czując, jak łza spływa po policzku. — Jak możesz? Pięćdziesiąt lat… Przeżyliśmy razem pół wieku.
— Szanuję cię. Jesteś dobrą, ciepłą kobietą. Ale ożeniłem się z wyrachowania. Wtedy wydawało się to słuszne. Byliśmy młodzi, wszyscy tak robili. Nie chciałem cię ranić. A potem… urodziły się dzieci, codzienność pochłonęła nas, lata mijały. Po prostu… żyłem.
Nie patrzył na mnie. Nie śmiał.
Słowa, które uważałam za fundament naszego związku, okazały się iluzją. Wspólne śniadania, długie spacery, nocne rozmowy w kuchni — teraz wydawały się scenami z cudzego spektaklu. Przecież razem chowaliśmy jego matkę, świętowaliśmy narodziny wnuków, jeździliśmy nad Mazury. Czy to wszystko było bez miłości?
— Dlaczego mówisz mi to teraz? — głos mi drżał, ale mówiłam dalej. — Dlaczego nie dziesięć, nie dwadzieścia lat temu?
— Bo już nie mogę. Ciężko mi kłamać. A tobie ciężko żyć w kłamstwie. Zasługujesz na prawdę. Choć tak późno.
Tej nocy leżałam w łóżku i wpatrywałam się w sufit. On spał na kanapie. Po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat czułam, iż nie wiem, kim on jest. A co gorsza — nie wiem, kim ja jestem przy nim.
Przez kolejne dni go unikałam. W środku wszystko bolało. Próbował rozmawiać, mówił, iż mimo wszystko byłam jego rodziną, iż został, bo nie umiał odejść. Że był blisko, bo nie potrafił wyobrazić sobie życia beze mnie.
— Jadziu, byłaś mi najbliższa, choćby bez miłości. Nie mogłem cię zostawić — powiedział kiedyś cicho.
Te słowa były jak plaster na otwartą ranę. Nie leczą, ale trochę łagodzą ból. Nie wiem, jak teraz z tym żyć. Jak znów usiąść razem przy stole. Jak spojrzeć w kolejny dzień.
Ale wiem jedno: te pięćdziesiąt lat to nie tylko jego kłamstwo. To też moja prawda. Moje życie. Moje macierzyństwo. Moja miłość. choćby jeżeli w odpowiedzi nie było miłości, tylko obecność. choćby jeżeli w środku czułam samotność — na zewnątrz żyłam, kochałam, budowałam, wierzyłam.
Nie jestem pewna, czy wybaczę. Ale na pewno nie zapomnę. A może kiedyś… zaakceptuję. Bo, jakkolwiek to brzmi, moje życie to nie jego wyznanie. To moje lata. Moje serce. Moja historia. I tego nikt mi nie odbierze.