Myślałam, iż wyszłam za mąż… Gdy Zofia płaciła za zakupy w osiedlowym sklepie, Stanisław niechętnie czekał z boku, a gdy zaczęła pakować produkty do siatek – wyszedł całkiem na ulicę. Zofia podążyła za nim i zastała go palącego papierosa.
„Stasiu, weź te siatki” – poprosiła, podając dwa ciężkie worki z żywnością.
Stanisław spojrzał na nią jak na złodziejkę przyłapaną na gorącym uczynku:
„A ty co?”
Zosia oniemiała. Co znaczyło to pytanie? Przecież mężczyzna winien służyć pomocą – niegodne to, gdy kobieta dźwiga zakupy, a mąż kroczy obok z rękami w kieszeniach.
„Stasiu, naprawdę ciężkie” – odparła cicho.
„To co z tego?” – burknął, celowym krokiem oddalając się. Wiedział, iż nie dogoni go z pakunkami. „Mam być jej parobkiem? Pod pantoflem? Jam jest gospodarz! Sam wyznaczam, co godne męża!” – myślał zawzięcie. Dziś umyślił sobie tresować żonę.
„Stachu! Dokąd? Zabierz siatki!” – krzyknęła za nim, ledwie powstrzymując łzy.
Haniebnie ciężyły te torby – on zaś sam dorzucał półki wózek. Do kamienicy ledwo pięć minut, ale z brzemieniem droga zdawała się bez końca.
Zofia wlokła się, tłumiąc szloch. Czyżby żart? ale Stanisław nie oglądał się, niknąc za rogiem. Chciała porzucić zakupy, ale bezwolnie niosła je dalej.
W bramie opadła na ławkę, wyczerpana jak po batalii. Płacz dławił ją w gardle – wstyd na ulicy, ale większy wstód znosić taką zniewagę. Gdy byli narzeczeńskimi, tyle było czułości… A on działał ze złą wolą.
„Rany Boskie, Zosieńko!” – wrazły staroświeckie słowa sąsiadki.
„Witaj, babciu Marysiu” – odpowiedziała dziewczyna, rozpoznając Marię Nowak.
Babka Marysia, zajmująca piętro niżej, była druhą nieboszczki babci Zosi. Od dziecka była jej drugą rodziną – po śmierci babci jedynym wsparciem w codziennych utrapieniach. Matka mieszkała w Poznaniu z nową familią, ojca zaś Zofia nigdy nie poznała.
Zerwała się nagle:
„Pójdziemy, babciu, odprowadzę was”.
W mieszkaniu staruszki zostawiła zakupy: śledzie olejowe, wątrobę z dorsza, brzoskwinie w zalewie – rarytasy, na które emerytka rzadko mogła sobie pozwolić. Babcia Marysia aż się rozpłakała z wdzięczności, aż Zofii uczyniło się żal, iż tak rzadko ją obdarza. Pocałowały się na do widzenia.
W progu własnego mieszkania Stanisław wyjrzał z kuchni, przeżuwając kanapkę:
„A torby gdzie moje?”
„Spytaj się o nie przyjaciela” – odrzekła sucho.
„Ej, daj spokój! Obraziłaś się?”
„Nie” – spojrzała nań spokojnie. – „Tylko wyciągnęłam wnioski”.
Stanisław zmarszczył czoło. Spodziewał się krzyków, a nie tej lodowatej powagi.
„Jakie wnioski?”
„Nie mam męża” – westchnęła. – „Myślałam, iż wyszłam za mąż. A wyszło na to, iż poślubiłam durnia”.
„Jak śmiesz?” – udał gniew, chociaż czuł niepokój.
„O co chodzi? Chcę mieć męża-mężczyznę. Tobie zaś widocznie potrzeba żony-mężczyzny”. Zawiesiła głos. – „Wtedy i tobie trza prawdziwego męża”.
Stanisław zaczerwienił się ze wściekłości, ale nim zdążył zareagować, Zofia zniknęła w sypialni, pakując jego manatki. Przekonywał, iż szkoda gadać o takim błahostce – przecież dźwiganie siatek to nie powód, by niszczyć gniazdo rodzinne.
„Własną torbę chyba doniesiesz sam?” – rzuciła bez litości, wypychając go za drzwi.
Zofia pojmowała, iż to była pierwsza przestroga. Gdyby przemilczała dziś, jutro przyszłoby jej znosić większe upokorzenia. Lepiej było przeciąć pępowinę od razu.