«Możecie nam zapakować jedzenie na wynos?» — wizyta, której nigdy nie zapomnę

newskey24.com 8 godzin temu

Pewne spotkania w życiu zostawiają człowieka w takim zdezorientowaniu, iż długo potem zastanawiasz się, czy to był żart, czy rzeczywistość. Tak właśnie było z niedawną wizytą rodziny kolegi mojego męża – momentem, który wspominam z dziwnym uczuciem chłodu między łopatkami i twardym postanowieniem, by NIGDY więcej nie zapraszać do domu „mało znanych, a niby sympatycznych ludzi”.

Mieszkamy w Poznaniu, w przytulnym mieszkaniu, niewielkim, ale pełnym duszy. Mamy jedną córkę – Zosię, i to wystarczy, by każdy dzień był intensywny. Mój mąż jest człowiekiem towarzyskim, pracuje w zespole projektowym i często opowiada o pracy – kto co powiedział, jak żartowali, kto kogo zastąpił. W tych historiach często pojawiał się Krzysztof – facet wesoły, aktywny, pozornie solidny. Pomaga, gdy trzeba, weźmie dyżur za kolegę, zawsze można na niego liczyć. Mąż darzył go sympatią. Gdy więc pewnego dnia wspomniał, iż Krzysztof z rodziną chcą wpaść z wizytą, nie protestowałam. Choć byłam zaskoczona – dotąd nie utrzymywaliśmy bliskich kontaktów.

I oto pewnego wieczoru stają w naszym progu – Krzysztof, jego żona Jolanta i ich młodsza córka. Dziewczynka w wieku naszej Zosi, więc ucieszyłam się, iż dzieci będą mogły się pobawić. Początkowo wszystko wyglądało dobrze. Jolanta wydała się miła, uśmiechnięta, sympatyczna… dopóki nie zaczęła mówić. A mówiła tylko o jednym: dzieci, dzieci, dzieci. Mają ich troje i, jeżeli wierzyć jej słowom, cały świat im się należy: państwo powinno płacić więcej, pracodawcy dawać zwolnienie na zawołanie, a dziadkowie od rana do nocy zajmować się wnukami.

Słuchałam, kiwałam głową, ale we mnie gotowało. Chciało mi się zapytać: „A czy myśleliście o konsekwencjach, decydując się na trójkę?” My mamy jedno dziecko i doskonale wiemy, ile to kosztuje – finansowo, emocjonalnie, fizycznie. Dlatego na razie postanowiliśmy, iż wystarczy. A oni mają trójkę. I winni są wszyscy tylko nie oni: gospodarka, urząd miasta, babcie, szkoła…

Milczałam. Nie lubię kłótni we własnym domu. Zwłaszcza iż dzieci bawiły się spokojnie, a mąż najwyraźniej cieszył się z tego spotkania. Ja, jako dobra gospodyni, przygotowałam się zawczasu – upiekłam kurczaka, zrobiłam sałatki, gorące danie, choćby domowe ciasto. Nakryłam stół, witałam z uśmiechem. Choć sama więcej słuchałam niż jadłam. Goście też jakoś nie pałaszowali, więc pomyślałam: może się krępują?

Jakże się myliłam…

Gdy kolacja dobiegała końca i już w głowie cieszyłam się, iż zostanie sporo jedzenia – nie trzeba będzie jutro stać przy kuchni – Jolanta, spokojnie popijając kompot, zwróciła się do mnie:

– A może nam pani zapakuje coś na wynos? Kurczaka i sałatki… specjalnie mało jedliśmy, żeby zabrać do domu. W weekend nie chce mi się gotować.

Na sekundę zapadła cisza. Zaniemówiłam. Nie mogłam uwierzyć, iż to powiedziała na głos. Bez zażenowania. Bez wstępu. Bez żartu. Naprawdę liczyła, iż wyjdzie od nas z pełnymi pojemnikami jedzenia!

Nigdy nikomu nie pakowałam jedzenia na wynos – u nas tak się nie robi. Co przyniesiesz do domu, jest dla gości. Ale żeby sami prosili o zapakowanie? I to z taką miną, jakby to była oczywistość!

Spojrzałam na męża. Spuścił wzrok. Zdawał sobie sprawę z niezręczności. Wymusiłam uśmiech i wykrztusiłam:

– Zapakować? No cóż… nie mam pojemników, co najwyżej w foliowe torby…

Jolanta z entuzjazmem pokiwała głową. Krzysztof dyskretnie milczał. Spakowałam resztki w dwa worki, wręczyłam. Przez cały czas w głowie dzwoniła mi jedna myśl: nigdy więcej…

Gdy wyszli, mąż powiedział:

– Może ona jest taka przyzwyczajona… Troje dzieci, mało czasu…

A ja tylko gorzko się uśmiechnęłam:

– Wiesz co? Nie obchodzi mnie, do czego ktoś jest przyzwyczajony. Ja do takich gości – nigdy się nie przyzwyczaję.

Od tamtego wieczoru drzwi mojego domu są zamknięte dla tych, którzy przychodzą z pustymi rękami, ale z wielkimi oczekiwaniami. A zwłaszcza – dla tych, którzy traktują moją kuchnię jak darmową stołówkę.

Idź do oryginalnego materiału