Happisburgh to niewielka, angielska wioska, w której czas zatrzymał się między czerwienią cegieł a bielą fal Morza Północnego. Leży pomiędzy Cromer a Great Yarmouth, w krainie wiatrów, które od wieków kształtują krajobraz Norfolk. Żyje tu około 1400 osób, a w pejzażu dominują stary kościół i charakterystyczna, pasowana latarnia morska. Miejsce zachwyca ciszą i otwartą przestrzenią, przyciągając tych, którzy szukają spokoju z dala od zgiełku. Jednak codzienność mieszkańców jest pełna niepokoju. Wioska powoli osuwa się do morza.
REKLAMA
Zobacz wideo
Tam, gdzie morze pożera brzegi, mieszkańcy drżą o przyszłość. Natura nie ma sumienia
Z każdym rokiem linia klifu w Happisburgh cofa się o kolejne metry. To proces, który można obserwować z dnia na dzień, gołym okiem. Jeszcze kilkanaście lat temu między ostatnimi domami a morzem istniała szeroka droga, dziś zniknęła bez śladu. W niektórych miejscach pozostały tylko ogródki i zarys dawnych posesji.
Wioska od lat walczy z żywiołem, ale natura nie daje się zatrzymać. Drewniane i betonowe umocnienia, które miały chronić brzeg, rozpadły się pod naporem fal. Wspomnienia o dawnych konstrukcjach przetrwały tylko na starych fotografiach. Clive Stockton, właściciel miejscowego pubu Hill House, w którym Arthur Conan Doyle napisał opowiadanie o Sherlocku Holmesie, tłumaczył na łamach "The Independent":
Happisburgh znajduje się między dwiema zaporami, które oparły się morzu, a my nie mamy nic. Bez nowych umocnień nasz pub wytrzyma może trzydzieści lat.
Stąd dla mieszkańców każda zima to nie tylko sezon sztormów, ale też czas czuwania. Po ulewach klify rozmiękają, a wiosną widać, jak morze zabiera kolejne fragmenty terenu. Z roku na rok ubywa ścieżek prowadzących na plażę, znikają ogrodzenia i elementy dróg. Niektórzy wyprowadzili się w głąb lądu, inni zostali, z przywiązania do miejsca lub z nadzieją, iż ich dom przetrwa jeszcze kilka sezonów. Ale choćby ci najbardziej pogodni przyznają, iż z każdym przypływem towarzyszy im niepokój.
W tej codziennej niepewności Happisburgh stało się symbolem czegoś więcej niż lokalnej katastrofy. To opowieść o starciu człowieka z naturą, które kończy się zawsze tak samo. Nie cichym pojednaniem, ale przegraną. Jak mówią lokalsi, tu czas liczy się w przypływach, a przyszłość można dosłownie zobaczyć, patrząc na urwisko, które każdego roku zbliża się o kilka kroków do ich drzwi.
Co sprzyja powstawaniu osuwisk? Krucha ziemia, która nie potrafi się bronić
Sekret dramatycznych zmian tkwi w samej budowie terenu. Klify w Happisburgh złożone są głównie z gliny morenowej, miękkiego, niestabilnego gruntu, który chłonie wodę jak gąbka. Wystarczy kilka dni intensywnych opadów, by ziemia zaczęła pękać, a pierwszy silny sztorm kończy się osunięciem całych połaci brzegu. British Geological Survey potwierdza, iż tempo cofania się wybrzeża stale rośnie, a w niektórych fragmentach przekracza cztery metry rocznie. Dr Ian Richards tłumaczy, iż obecne warunki klimatyczne całkowicie zmieniły charakter procesów przybrzeżnych.
Dzisiaj presja ze strony morza jest zbyt duża
- podkreśla naukowiec cytowany przez "Daily Mail". Dawne systemy zabezpieczeń, projektowane w czasach, gdy poziom mórz był niższy, nie radzą sobie z częstymi sztormami i gwałtownymi pływami. Większość umocnień powstała w XIX wieku, kiedy używano głównie drewna i kamienia. Dziś te konstrukcje dosłownie rozpadają się w oczach, pozostawiając brzegi całkowicie odsłonięte.
Zmienny klimat tylko przyspiesza ten proces. Większa wilgotność gleby, podnoszący się poziom morza i częstsze burze działają jak naturalny młot, który z każdym uderzeniem rozkrusza klify. Według szacunków ekspertów, jeżeli tempo erozji się utrzyma, Happisburgh może całkowicie zniknąć z mapy do 2050 roku.
Według Królewskiego Towarzystwa Geograficznego Wielka Brytania musiałaby wydać choćby 25 miliardów funtów w ciągu 20 lat, by utrzymać dotychczasową linię brzegową. Dla małych wiosek, takich jak Happisburgh, to kwota poza zasięgiem. Ich wartość rynkowa jest zbyt niska, by uzasadnić tak kosztowne inwestycje. Dlatego w tej części Norfolk mieszkańcy nauczyli się żyć z myślą, iż ziemia, po której chodzą, nie jest stała. Każdy przypływ, każdy deszcz przypomina im, iż krajobraz, który znają od dzieciństwa, może jutro wyglądać zupełnie inaczej. Czy miejsca zagrożone erozją powinny pozostać otwarte dla turystów? Zapraszamy do udziału w sondzie oraz do komentowania.
Zachęcamy do zaobserwowania nas w Wiadomościach Google.