Moje serce pęka z bólu i samotności. Jestem zmęczona walką w pojedynkę, podczas gdy moje dorosłe dzieci, dla których poświęciłam wszystko, choćby o mnie nie pamiętają. Postawiłam im ultimatum: albo zaczną mi pomagać, albo sprzedam cały majątek i wyjadę do domu spokojnej starości, gdzie ktoś się mną zaopiekuje.
Z mężem, Henrykiem, poświęciliśmy życie naszym dzieciom — synowi Krzysztofowi i córce Mariannie. Byli naszym szczęściem, długo wyczekiwanymi dziećmi, dla których odmawialiśmy sobie wszystkiego. Oszczędzaliśmy na sobie, by mieli najlepsze zabawki, ubrania, wykształcenie. Może rozpieszczaliśmy ich za bardzo, ale robiliśmy to z bezgranicznej miłości, z pragnienia, by mieli to, czego nam samym brakowało w młodości.
Najlepsi korepetytorzy, prestiżowe uczelnie w Warszawie, wyjazdy za granicę — my z Henrykiem płaciliśmy za wszystko. Duma rozpierała mnie, gdy patrzyłam na naszą rodzinę, uważałam ją za wzór do naśladowania. Pracowaliśmy bez wytchnienia, by dzieciom niczego nie brakowało, by ich życie było lepsze niż nasze. Wierzyłam wtedy, iż będą nam wdzięczni.
Gdy Marianna wyszła za mąż i zaszła w ciążę, mój świat runął: Henryk niespodziewanie zmarł na zawał serca. Ledwo przeżyłam tę stratę — był moją podporą, moją drugą połową. Trzymałam się jednak dla córki, wiedząc, iż potrzebuje mojego wsparcia. Oddałam Mariannie mieszkanie w centrum Łodzi, które odziedziczyłam po rodzicach. Gdy Krzysztof się ożenił, przekazałam mu dwupokojowe mieszkanie po teściowej. Dzieci miały dach nad głową, ale nie śpieszyłam się z formalnym przepisaniem nieruchomości na ich nazwiska.
W zeszłym roku przeszłam na emeryturę. Powinnam to zrobić dawno, ale zwlekałam do ostatniej chwili. Mając 74 lata, pracowałam lepiej niż niektórzy młodzi, ale zdrowie zaczęło szwankować. Siły mnie opuszczały, a bóle stawów i serca stawały się nie do zniesienia. Czułam, jak życie wymyka mi się z rąk.
Mój starszy wnuk, Jakub, już chodzi do szkoły, a Krzysztof niedawno doczekał się potomka. Pomagałam z Jakubem, gdy miałam siłę, ale na drugiego wnuka nie starczało już energii. I nikt mnie o to nie prosił. A sama już nie dawałam rady. Gdy dzwoniłam do dzieci z prośbą o najmniejszą pomoc — przywieźć zakupy, posprzątać — zawsze miały tysiąc wymówek: praca, sprawy, zmęczenie.
Widywaliśmy się tylko przy okazji świąt. Przez resztę czasu zostawaliśmy sami, tocząc walkę z codziennością, mimo słabości i bólu. Pewnego dnia upadłam w kuchni i nie mogłam się podnieść. Gdyby nie sąsiadka Danuta, która wezwała pogotowie, umarłabym tam, na zimnej podłodze. W szpitalu czekałam na dzieci, ale tylko usłyszałam: „Mamo, jesteśmy w pracy, nie możemy”. Gdy przyszła pora wypisu, poprosiłam Mariannę, żeby po mnie przyjechała, ale odparła zimno: „Weź taksówkę, przecież nie jesteś dziecko”.
Gdy tylko wróciłam do domu, skontaktowałam się z lokalnym ośrodkiem pomocy społecznej. Poprosiłam o pomoc w znalezieniu dobrego domu opieki i sprawdzeniu kosztów pobytu. Mam dość bycia ciężarem, dość ich obojętności. Chcę żyć tam, gdzie ktoś o mnie zadba.
Gdy dzieci w końcu przyjechały, zebrałam całą odwagę i powiedziałam: „Albo zaczniecie mi pomagać, albo sprzedam mieszkania i wyjadę do domu spokojnej starości. Pieniędzy mi wystarczy”. Marianna wybuchnęła: „Szantażujesz nas? Chcesz zostawić nas bez dachu nad głową? Mamy kredyty, dzieci, problemy, a ty myślisz tylko o sobie!” Jej słowa ciąły jak nóż. Dałam im wszystko, a oni nie potrafią przynieść mi choćby szklanki wody?
Byłam złamana ich reakcją, ale ta obojętność tylko utwierdziła mnie w decyzji. Nie proszę o wiele — tylko o odrobinę troski, na którą zasłużyłam. Ale oni niczego się nie nauczyli. Nie chcę dociągać swoich dni w czterech ścianach, czując się niepotrzebna. Nie wiem, co będzie dalej, ale nie widzę innego wyjścia. Może to brzmieć jak groźba, ale to moja ostatnia szansa na godną starość.