Moje dzieci o mnie zapomniały: albo pomóżcie, albo sprzedam wszystko i wyjadę do domu seniora
Moje serce pęka z bólu i samotności. Mam już dość walki w pojedynkę, podczas gdy moje dorosłe dzieci, dla których poświęciłam wszystko, choćby o mnie nie pamiętają. Postawiłam im ultimatum: albo zaczną mi pomagać, albo sprzedam cały dobytek i przeniosę się do domu opieki, gdzie ktoś się mną zaopiekuje.
Z mężem, Janem, poświęciliśmy życie naszym dzieciom — synowi Krzysztofowi i córce Kingi. Byli naszym szczęściem, oczekiwanymi z utęsknieniem, dla których odmawialiśmy sobie wszystkiego. Oszczędzaliśmy na sobie, żeby mieli najlepsze zabawki, ubrania, edukację. Może zbytnio ich rozpieszczaliśmy, ale robiliśmy to z bezgranicznej miłości, chcąc dać im to, czego sami nie mieliśmy w młodości.
Najlepsi korepetytorzy, prestiżowe uczelnie w Warszawie, zagraniczne wyjazdy — z Janem płaciliśmy za wszystko. Dumna byłam z naszej rodziny, uważałam ją za wzór do naśladowania. Pracowaliśmy od rana do nocy, żeby nasze dzieci nie zaznały niedostatku, żeby ich życie było lepsze niż nasze. Wierzyłam wtedy, iż będą nam wdzięczni.
Gdy Kinga wyszła za mąż i zaszła w ciążę, mój świat się zawalił: Jan nagle zmarł na zawał serca. Ledwo to przeżyłam — był moją podporą, drugą połową. Trzymałam się jednak dla córki, wiedząc, iż potrzebuje mojego wsparcia. Oddałam Kingi mieszkanie w centrum Krakowa, które dostałam od rodziców. Gdy Krzysztof się ożenił, przekazałam mu dwupokojowe mieszkanie po teściowej. Dzieci miały dach nad głową, ale nie spieszyłam się z przepisywaniem nieruchomości na ich nazwiska.
W zeszłym roku przeszłam na emeryturę. Powinnam to zrobić dawno, ale zwlekałam do ostatniej chwili. W wieku 74 lat pracowałam lepiej niż niejeden młody, ale zdrowie zaczęło szwankować. Siły mnie opuszczały, a bóle stawów i serca stawały się nie do zniesienia. Czułam, jak życie wymyka mi się z rąk.
Mój najstarszy wnuk, Michał, już chodzi do szkoły, a Krzysztof niedawno został ojcem. Pomagałam z Michałem, gdy miałam siły, ale na kolejnego wnuka już brakowało mi energii. I nikt mnie o to nie prosił. A sama już nie dawałam rady. Gdy dzwoniłam do dzieci z prośbą o najmniejszą pomoc — przywieźć zakupy, posprzątać — zawsze miały tysiąc wymówek: praca, sprawy, zmęczenie.
Widywaliśmy się tylko na święta. Resztę czasu spędzałam sama, zmagając się z codziennością mimo słabości i bólu. Pewnego dnia upadłam w kuchni i nie mogłam wstać. Gdyby nie sąsiadka Halina, która wezwała pogotowie, umarłabym tam na zimnej podłodze. W szpitalu czekałam na dzieci, ale tylko usłyszałam: „Mamo, jesteśmy w pracy, nie możemy”. Gdy przyszła pora wyjścia, poprosiłam Kingę, żeby po mnie przyjechała, ale odpowiedziała zimno: „Weź taksówkę, nie jesteś przecież dzieckiem”.
Gdy tylko mnie wypisali, skontaktowałam się z lokalnym ośrodkiem pomocy społecznej. Poprosiłam o znalezienie dobrego domu seniora i wycenę pobytu. Miałam dość bycia ciężarem, dość obojętności. Chciałam żyć tam, gdzie ktoś się mną zaopiekuje.
Gdy dzieci w końcu przyjechały, zebrałam całą swoją determinację i powiedziałam: „Albo zaczniecie mi pomagać, albo sprzedam mieszkania i wyjadę do domu opieki. Pieniędzy starczy mi do końca życia”. Kinga wybuchła: „Szantażujesz nas? Chcesz zostawić nas bez dachu nad głową? Mamy kredyty, dzieci, problemy, a ty myślisz tylko o sobie!” Jej słowa ciąły jak brzytwa. Dałam im wszystko, a oni nie potrafią choćby wody podać?
Byłam zgnieciona ich reakcją, ale ich obojętność tylko utwierdziła mnie w postanowieniu. Nie proszę o wiele — tylko odrobinę troski, na którą zasłużyłam. Ale oni nie wyciągnęli żadnych wniosków. Nie chcę dożywać swoich dni w czterech ścianach, czując się niepotrzebna. Nie wiem, co będzie dalej, ale innej drogi nie widzę. Może to brzmieć jak groźba, ale to moja ostatnia szansa na godną starość.