«Moja synowa nie potrafi choćby zaparzyć herbaty, a jej jedzenie to koszmar»: teściowa obiera ziemniaki i układa w słoikach

newskey24.com 14 godzin temu

— Po co obierasz tyle ziemniaków i pakujesz je do trzylitrowych słoików? I po co ci cały garnek bigosu, skoro mieszkasz sama? — zapytałam swoją przyjaciółkę.

— To wszystko dla syna. Szkoda mi go — odpowiedziała, ciężko wzdychając. — Jego żona choćby herbaty dobrze nie zaparzy. A co dopiero mówić o jedzeniu — albo mrożonki z mikrofalówki, albo zamawiają coś na dowóz. Ciągle coś tłustego, przesolonego, nienaturalnego… A przecież on nie jest z żelaza. Żołądek nie wytrzyma wiecznie. Dlatego właśnie — pokroiłam surówkę, ugotowałam bigos, ziemniaki do słoika. Niech chociaż raz zje jak człowiek, domowe jedzenie. Przyjdzie z pracy, otworzy słoik — i zupa gotowa. Albo mięso z ziemniakami na patelnię, gwałtownie i smacznie.

Teraz opowiem tę historię od swojej strony. Może wtedy lepiej mnie zrozumiecie.

Nie jestem z tych teściowych, które wtrącają się w każdy szczegół życia dzieci. Nie mieszam się. Mój syn sam wybrał sobie żonę. Z pozoru miła, kulturalna. Ale… gotować nie umie. Co gorsza — nie chce się uczyć. Ma taką zasadę: oboje pracują, więc i obowiązki domowe po równo. Gotują razem. Teoretycznie słusznie. Ale w praktyce? Zupka chińska, smażone pierogi i sosy z torebki.

Zawsze gdzieś pędzą. Wszystko w biegu. gwałtownie zjeść, gwałtownie spać. Dokąd tak się spieszą? Na Instagram? Na TikTok? Przecież choćby dzieci nie mają. Dlaczego nie ugotować normalnej kolacji? Dlaczego nie zatroszczyć się o siebie nawzajem?

Spytacie: skąd to wszystko wiem, skoro się nie wtrącam? Otóż stąd. Mój syn zaczął częściej do mnie zaglądać. Przychodzi i prosi o jedzenie. Tak po prostu, mimochodem: „Mamo, masz coś do przegryzienia?” Na początku myślałam, iż tylko tęskni za moim bigosem. Aż w końcu zapytałam wprost: „Ty u siebie w domu w ogóle coś jesz?”

I opowiedział. Owszem, gotują. Czasami. Ale głównie zamawiają. Szybko, niedobrze i drogo. Byłam u nich parę razy — wszystko smaczne, ładnie podane… Ale, jak się okazało, to wszystko z dowozu. Podgrzeją, włożą na talerze — i kolacja gotowa.

O mało nie rozpłakałam się. Mój syn to wprawdzie nie książę. Zwykły facet, który pracuje po dziesięć godzin, wraca do domu i je bułkę z parówką. A ona? Jako przyszła matka, tak będzie karmić dziecko? Burgery z pudełka?

Nie, nie chcę się narzucać. Nie pójdę uczyć jej gotowania — za późno. jeżeli jej mama tego nie zrobiła, to ja tym bardziej nie dam rady. Tylko relacje popsuję. Po co mi to?

Dlatego robię inaczej. Obieram ziemniaki, gotuję mięso, pakuję do słoików. Przynosi do domu — je. Ja po pracy mam czas. Co mam robić, seriale oglądać? Wolę bigos ugotować. To nie heroizm, nie kopalnia. Po prostu troska. Matczyna.

Może powiecie, iż nie warto tak pomagać. Że dorosły. Ale kiedy staje na progu, głodny, zmęczony — moje serce tego nie wytrzymuje. Jestem matką. I nie rozumiem tych nowych kobiet. Gotowanie to nie upokorzenie, nie katorga. To miłość. Zwykła, ciepła, codzienna.

A ja, widocznie, po prostu się starzeję. I nie nadążam za tym nowym światem, gdzie dowóz jest bliżej niż garnek.

Idź do oryginalnego materiału