Moja synowa nie potrafi choćby zaparzyć herbaty, a jej dania to koszmar: teściowa obiera ziemniaki i układa je w słoikach

polregion.pl 4 dni temu

— Po co obierasz tyle ziemniaków i pakujesz je do trzylitrowego słoja? I po co ci cały garść bigosu, skoro mieszkasz sama? — zapytałam swoją przyjaciółkę.

— To wszystko dla syna. Szkoda mi go — odparła, ciężko wzdychając. — Jego żona choćby herbaty dobrze nie zaparzy. A co dopiero mówić o jedzeniu — albo odgrzewa mrożonki w mikrofalówce, albo zamawia dostawę. Wciąż coś nafaszerowane chemią, przesolone, tłuste… A on nie jest z żelaza. Żołądek to nie wieczność. No więc — pokroiłam sałatkę, ugotowałam bigos, ziemniaki do słoika. Niech choć raz zje po ludzku, domowe. Wróci z pracy, otworzy słój — i zupa gotowa. Albo mięso z ziemniakami na patelnię wrzuci, gwałtownie i smacznie.

Teraz opowiem tę historię od swojego imienia. Może wtedy zrozumiecie.

Nie jestem z tych teściowych, które wtykają nos w każdy zakamarek życia dzieci. Nie mieszam się. Mój syn sam sobie żonę wybrał. Wydaje się całkiem miła, grzeczna. Ale… gotować nie umie. A co gorsza — nie chce się uczyć. Jej filozofia jest taka: oboje pracujemy — więc i w domu równo się dzielimy. Gotujemy razem. Teoretycznie — słusznie. Ale w praktyce? Zupka chińska, usmażone pierogi i sosy z torebki.

Wciąż gdzieś pędzą. Wszystko w biegu. Szybciej zjeść, szybciej spać. Po co ta gonitwa? Do Instagrama? Do TikToka? Dzieci choćby nie mają. Dlaczego nie zrobią porządnej kolacji? Dlaczego nie zadbają o siebie nawzajem?

Spytacie: skąd to wszystko wiem, skoro się nie wtrącam? Otóż stąd. Mój syn zaczął częściej do mnie zaglądać. Zawsze pyta: „Mamo, jest coś do jedzenia?” Myślałam, iż rozkapryszył się mamskim bigosem. Aż w końcu zapytałam wprost: „Ty u siebie w domu w ogóle jadasz?”

I się przyznał. Owszem, gotują. Czasem. Ale głównie zamawiają. Szybko, niesmacznie i drogo. Byłam u nich parę razy — wszystko pyszne, pięknie podane… Tylko że, jak się okazało, wszystko z restauracji. Podgrzeją, wyłożą na talerze — i kolacja gotowa.

O mało się nie rozpłakałam. Mój syn to nie żaden książę. Zwykły facet, który haruje po dziesięć godzin, wraca do domu i je bułkę z parówką. A ona? Jako przyszła matka, tak samo będzie karmić dziecko? Frytkami z kartonu?

Nie, nie będę się narzucać. Nie pójdę uczyć jej gotować — już za późno. jeżeli jej własna matka nie nauczyła, ja tym bardziej nie dam rady. Tylko relacje popsuję. Po co mi to?

Dlatego robię inaczej. Obieram ziemniaki, gotuję mięso, pakuję do słoików. Przyniesie do domu — zje. Ja po pracy mam czas. Co mam robić, seriale oglądać? Wolę bigos ugotować. To nie bohaterstwo, nie kopalnia. Po prostu troska. Matczyna.

Może powiecie, iż nie warto tak pomagać. Że przecież dorosły. Ale kiedy staje w progu głodny, zmęczony — serce mi się kraje. Jestem matką. I nie rozumiem tych nowych kobiet. Gotowanie to nie upokorzenie, nie katorga. To miłość. Zwykła, ciepła, codzienna.

A ja chyba po prostu się starzeję. I nie nadążam za tym nowym światem, gdzie dostawa jest bliżej niż garnek.

Idź do oryginalnego materiału