**Dzisiaj napiszę o tym, co mnie boli.**
Kiedy moja córka, Kinga, urodziła synka, rozpierała mnie duma. Ale euforia gwałtownie zmieniła się w niepokój miała wymagającą pracę w korporacji w Warszawie i nie mogła wziąć pełnego urlopu macierzyńskiego.
Nie wyobrażałam sobie zostawić małego bez opieki, więc z euforią się zgodziłam. Codziennie o siódmej rano jechałam tramwajem na Mokotów i zostawałam z Jasiem do wieczora. Kąpałam go, karmiłam kaszką, kołysałam, prasowałam jego śpioszki, a spacery po Łazienkach stały się naszym rytuałem.
Wszystko było w porządku, aż pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Byłam zmęczona po długim spacerze, więc zajrzałam do lodówki, wzięłam kawałek żółtego sera i jabłko. Nagle usłyszałam ostry głos Kingi:
Mamo, nie ruszaj jedzenia. To wszystko kupione za nasze pieniądze.
Zamarłam.
Ale przecież jestem tu całe dnie Mam się głodzić?
Możesz przynosić swoje jedzenie. To nie jest jadłodajnia rzuciła zimno i wyszła.
Wtedy dotarło do mnie wychowałam egoistkę, która nie widzi, ile dla niej robię. Postanowiłam dać jej nauczkę, której nie zapomni. Może to było okrutne, ale nie żałuję.
Ściskając to jabłko, zrozumiałam, iż gdzieś po drodze zgubiłam córkę, którą kochałam. Dałam jej całe swoje serce, a w zamian dostałam zimny chleb.
Następnego dnia nie pojawiłam się. O siódmej zadzwoniłam:
Słuchaj, Kinga, musisz znaleźć inną opiekę. Ja już nie przyjdę. Jestem za stara, żeby czuć się jak intruz we własnej rodzinie.
Odpowiedziała krzykiem, próbowała mnie obwiniać, ale miałam dość. Nie pozwolę, żeby traktowano mnie jak darmową pomoc domową.
Wnuczka kocham nad życie, ale od dziś stawiam granice. Jestem matką, jestem babcią i zasługuję na szacunek.
*Dzisiaj zrozumiałem, iż czasem trzeba odejść, żeby nauczyć innych, jak ważni jesteśmy.*