To wydarzyło się niedawno, a gdy teraz przypominam sobie tamten czas, łza kręci mi się w oku. Ta historia to nie tylko opowieść o miłości, ale też o tym, jak los potrafi zaskoczyć i dać drugą szansę tam, gdzie wydawało się to niemożliwe. To opowieść o mojej babci, Janinie Stanisławównie, która niedawno skończyła 76 lat.
Tak, dobrze usłyszeliście – w wieku 76 lat babcia ponownie wyszła za mąż. A jej wybranek, Tadeusz Marianowicz, ma 78. Poznali się… na cmentarzu. Brzmi dziwnie? Być może. Ale los nie pyta, gdzie i kiedy połączy twoje życie z kimś, kto zmieni je na zawsze.
Janina Stanisławówna od lat mieszkała sama. Dziadek odszedł dziesięć lat temu, a babcia często odwiedzała jego grób: pielęgnowała kwiaty, przecierała kamień, szeptała do niego cicho. To była część jej codzienności. Aż pewnego dnia zauważyła, iż przy sąsiednim grobie też często pojawia się starszy mężczyzna. Zawsze przynosił kwiaty, porządkował miejsce, siadał w milczeniu, jakby tonąc w wspomnieniach.
Na początwie wymieniali tylko krótkie „Dzień dobry”. Potem zaczęli witać się cieplej, czasem zamienić kilka słów. Stopniowo nawiązała się rozmowa – o pogodzie, o życiu, o stracie. Okazało się, iż żona Tadeusza Marianowicza zmarła jedenaście lat temu. Od tamtej pory żył sam, dzieci mieszkały daleko, odwiedzały rzadko. Dla niego te spotkania z babcią stały się czymś wyjątkowym – tak samo jak dla niej.
Tak zaczęła się ich „cmentarna przyjaźń”, jak z przekąsem nazywała to babcia. A potem stało się coś nieoczekiwanego – zaczął ją odprowadzać do domu. Szli razem alejką, rozmawiając o tym, jak czas ucieka, jak kiedyś wszystko było inne. Z każdym dniem byli sobie bliżej. Pewnego dnia powiedział: „Janka, może już dość tej samotności?”
Uśmiechnęła się, i tak wszystko zostało postanowione.
Ślub był skromny, niemal kameralny. Przy stole zebrali się tylko najbliżsi: ja, moi rodzice, kilka starych przyjaciółek babci i sąsiadka z parteru. Nikt nie pił – Tadeusz Marianowicz w ogóle nie sięga po alkohol. Uniósł szklankę z colą i, nim wzniósł toast, nagle zamilkł, wpatrując się w babcię. W pokoju zapadła cisza.
– Janko… – szepnął cicho. – Nie poznajesz mnie?
Wymieniliśmy spojrzenia. Babcia zbladła, jej usta zadrżały, a potem skinęła głową.
– Poznaję… Tadziu. Od dawna cię poznałam…
Okazało się, iż to nie ich pierwsze wesele. Pięćdziesiąt osiem lat temu już byli małżeństwem. Wtedy babcia miała zaledwie osiemnaście lat, on dwadzieścia. Żyli razem tylko dwa miesiące – nie zeszli się charakterami. Ona uważała go za nudziarza, on ją za lekkomyślną i płochą. Rozstali się gwałtownie i na zawsze.
Każde poszło swoją drogą, założyło rodzinę, wychowało dzieci. Ale los postanowił ułożyć wszystko po swojemu. Po latach, przebywszy drogę przez żałobę, samotność i gorzkie poranne cisze, odnaleźli się ponownie. Nie przez ogłoszenie, nie w internecie, nie za czyjąś namową – ale wśród grobów, tam, gdzie zwykle coś się kończy, a nie zaczyna. Tylko nie dla nich.
Teraz babcia uśmiecha się inaczej. Znów dba o siebie, rano piecze racuchy, na które wcześniej nie miała siły. Tadeusz Marianowicz pomaga jej w domu, naprawia krzesła, obiera ziemniaki, a wieczorami czyta na głos gazetę. Oboje znów młodnieją w sercu.
Patrzę na nich – i wierzę. Wierzę, iż miłość nie umiera. Może się ukryć, przeczekać, zniknąć z oczu, ale jeżeli ma wrócić – znajdzie drogę. choćby jeżeli ta droga prowadzi przez cmentarz.
Nie sprzeczajcie się z losem. Jego plany są często mądrzejsze od naszych.