Dzisiaj w moim dzienniku chcę opisać sytuację, która nie daje mi spokoju. Mój syn ma zapalenie błony śluzowej żołądka, a jego żona karmi go fast foodami. Nie mogę na to patrzeć obojętnie…
Nazywam się Zofia Dąbrowska. Mój syn, Bartek, skończył niedawno 27 lat. Pół roku temu ożenił się z dziewczyną o imieniu Kinga. Jest inteligentna, sympatyczna, dobrze wychowana. Kończy szósty rok medycyny, będzie lekarzem. Wszystko powinno być dobrze, a jednak moje serce jest niespokojne – widzę, iż nie dba o mojego syna tak, jak powinna.
Bartek od dzieciństwa cierpi na przewlekłe zapalenie żołądka. Dziedziczne, po ojcu. To nie jest zwykła „dolegliwość po jedzeniu”, jak niektórzy myślą. To choroba, która w zaostrzeniu potrafi zamienić życie w koszmar. Wiosną i jesienią Bartkowi jest szczególnie ciężko: zgaga, bóle, wymioty, bezsenność. Wiem, przez co przechodzi, bo sama pielęgnowałam go przez lata. Gdy mieszkał ze mną, pilnowałam diety: lekkie posiłki, nic smażonego, zero fast foodów, jedzenie o stałych porach, delikatne kasze, gotowane mięso, zupy, kisiele. Nie tylko go karmiłam – chroniłam go.
Przed ślubem uprzedzałam Kingę:
– Bartek ma wrażliwy żołądek. Trzeba uważać, zwłaszcza przy zmianach pór roku. Proszę, gotuj mu odpowiednio.
Uśmiechnęła się i obiecała, iż będzie o to dbać. Uwierzyłam.
Ale po miesiącu zajrzałam do nich i oniemiałam. W kuchni – brudne talerze, w lodówce tylko keczup, piwo i zeschnięty chleb. W koszu – pudełka po pizzy i skrzydełkach z fast foodów. A na kuchence – pustka. Zapytałam:
– Gdzie Bartek?
– W pracy, zaraz wróci – odparła Kinga spokojnie.
– Jadł dziś coś?
– Na pewno coś rano…
W środku zrobiło mi się zimno. Wiedziałam, jak to się skończy. I miałam rację. Po trzech miesiącach – szpital. Ostry atak. Kroplówki, ścisła dieta, ból. Siedziałam przy nim prawie cały czas. Kinga przychodziła na godzinę, może dwie, i mówiła, iż musi „uczyć się do kolokwium”. Zrobiło mi się strasznie.
Po wyjściu przyniosłam im królika. Dobrego, kupionego na targu. Poprosiłam, żeby ugotowali z niego lekki rosół. Skinęła głową. Minął tydzień. Zajrzałam do zamrażarki – królik leżał nietknięty. choćby go nie rozmroziła. O zupie nie wspomnę.
Zaproponowałam pomoc:
– Kinga, może ja ugotuję? Rozumiem, iż masz zajęcia, egzaminy…
– Nie trzeba! – odcięła. – Dam sobie radę.
Ale widzę, iż nie daje rady. I boli mnie, gdy patrzę, jak mój syn, którego tyle lat chroniłam, znów zaczyna słabnąć. A on milczy. Nie chce urazić żony. Unika konfliktu. Ale chudnie, jest rozdrażniony, znów nie śpi.
A ja nie potrafię milczeć. Nie mogę patrzeć, jak jego zdrowie leci na łeb. Nie chcę kłótni z Kingą. Nie chcę burzyć ich małżeństwa. Ale nie pozwolę, by mój syn z dnia na dzień czuł się coraz gorzej.
Rozważam rozmowę z jej matką. Może ona dotrze do córki. Może znajdzie słowa, by wytłumaczyć, iż mąż potrzebuje troski nie tylko w słowach, ale w czynach. Że być żoną to nie tylko dzielić łóżko i kuchnię. To także wspierać, leczyć, ratować, gdy jest źle. A gdy jest się lekarzem, choćby przyszłym – tym bardziej.
Nie jestem wrogiem. Jestem matką. Chcę, by mój syn był zdrowy. I jeżeli będę musiała się wtrącić – zrobię to. Choćby stanąć przy kuchence albo nosić mu obiady codziennie. Ale nie pozwolę, by znów bladł, słabł i cierpiał. Nie pozwolę milczeć, gdy ktoś go rani przez zaniedbanie. Bo kocham mojego syna. I będę o niego walczyć, choćby jeżeli komuś się to nie spodoba.
Dzisiaj zrozumiałem, iż czasem miłość wymaga trudnych decyzji – choćby tych, które wydają się wtrącaniem. Ale gdy ktoś bliski cierpi, milczenie jest zdradą.