Mam na imię Zofia Stanisławówna. Mój syn Adam niedawno skończył 27 lat. Pół roku temu ożenił się z dziewczyną o imieniu Kinga. Jest inteligentna, urodziwa, dobrze wychowana. Teraz kończy szósty rok studiów medycznych, będzie lekarzem. I niby wszystko powinno być w porządku, ale ja wciąż nie mogę zaznać spokoju – serce mi się kraje. Bo widzę wyraźnie – nie troszczy się o mojego syna tak, jak powinna.
Adam od dzieciństwa cierpi na przewlekłe zapalenie żołądka. To rodzinne, po ojcu. To nie zwykła „dolegliwość od jedzenia”, jak teraz wielu mawia. To choroba, która w zaostrzeniu potrafi zamienić życie człowieka w piekło. Wiosną i jesienią Adamowi jest szczególnie ciężko: zgaga, bóle, wymioty, bezsenność. Wiem przez co przechodzi, bo sama latami go pielęgnowałam. Gdy mieszkał ze mną, pilnowałam jego rytmu ściśle: dieta lekka, nic smażonego, żadnego śmieciowego jedzenia, posiłki o stałych porach, delikatne kasze, gotowane mięso, zupy, kisiele. Nie tylko go karmiłam – chroniłam go.
Przed ślubem ostrzegałam Kingę:
— Adam ma słaby żołądek. Trzeba uważać, zwłaszcza w okresach przejściowych. Proszę, gotuj mu adekwatnie.
Uśmiechnęła się i obiecała, iż wszystko będzie pod kontrolą. Uwierzyłam.
Ale gdy miesiąc później zajrzałam do nich, oniemiałam. W kuchni brudne talerze, w lodówce – tylko keczup, piwo i zeschnięty chleb. W śmietniku opakowania po pizzy i skrzydełkach z fast foodu. Na kuchence – pusto. Spytałam:
— Gdzie Adam?
— W pracy, zaraz wróci – odparła Kinga spokojnie.
— Czy w ogóle coś dziś jadł?
— Chyba rano coś przekąsił…
Zamarłam. Wiedziałam, jak to się skończy. I miałam rację. Po trzech miesiącach – szpital. Ostry atak. Kroplówki, dieta, ból. Siedziałam przy nim prawie cały czas. Kinga wpadała – na godzinę, góra dwie, i tłumaczyła, iż „musi się uczyć do kolokwium”. Zrobiło mi się strasznie.
Po wyjściu przyniosłam im królika. Świeżego, dobrej jakości, kupionego na targu. Poprosiłam, by ugotowała z niego lekki rosół. Skinęła głową. Minął tydzień. Zajrzałam do zamrażarki – królik leżał nietknięty. choćby nie rozmrożony. O rosole nie wspomnę.
Zaproponowałam pomoc:
— Kinga, może ja ugotuję? Rozumiem, masz dużo nauki, egzaminy…
— Nie trzeba! – odcięła. – Ja sobie poradzę.
Ale widzę, iż nie radzi sobie. A mnie boli, patrzeć, jak mój syn, którego tyle lat chroniłam, znów stacza się w chorobę. A on milczy. Nie chce urazić żony. Nie chce kłótni. ale chudnie, jest nerwowy, znowu nie śpi.
A ja nie potrafię milczeć. Nie mogę patrzeć obojętnie, jak jego zdrowie się sypie. Nie chcę kłócić się z Kingą. Nie chcę rozbijać ich małżeństwa. ale nie pozwolę, by mój syn z dnia na dzień czuł się gorzej.
Myślę poważnie, by porozmawiać z jej matką. Może ona dotrze do córki. Może znajdzie słowa, by wytłumaczyć, iż mężowi potrzebna jest troska nie w słowach, a w czynach. Że bycie żoną to nie tylko dzielenie łóżka i kuchni. To podtrzymywanie, leczenie, ratunek, gdy człowiek cierpi. A gdy jest się lekarzem – choćby w przyszłości – tym bardziej.
Nie jestem wrogiem. Jestem tylko matką. Chcę, by mój syn był zdrowy. I jeżeli trzeba, bym się wtrąciła – wtrącę się. Choćbym sama miała stanąć przy garach, choćbym miała nosić mu obiady codziennie. Nie pozwolę, by znów bladł, słabł i męczył się. Nie pozwolę milczeć, gdy niszczą go zaniedbaniem. Bo kocham swego syna. I walczyć będę o niego, choćby jeżeli komuś wyda się to niewłaściwe.