Nazywam się Kinga i od sześciu lat jestem zamężna. Mój mąż, Tadeusz, to człowiek uczynny, pracowity, z dobrym sercem i złotymi rękami. Wszystko byłoby dobrze, gdyby to złoto nie rozchodziło się po kawałku dla całej rodziny, z wyjątkiem naszej własnej.
Tadeusz ma liczną rodzinę. Matka, brat, dwie ciotki, kuzynki, a choćby dalsi kuzyni — każdy z nich ma problem, który podobno tylko mój mąż może rozwiązać. I to nie za tydzień, nie w weekend, ale natychmiast. W środku nocy. W dniu, gdy mamy rocznicę, a nasz syn ma gorączkę.
Przed ślubem wiedziałam, iż ma bliskie relacje z rodziną, ale prawdziwa skala jego „rodzinnego poświęcenia” objawiła się dopiero, gdy zamieszkaliśmy w jego rodzinnym mieście, Krakowie. Dostaliśmy po babci niewielkie mieszkanie — skromne, ale własne. Rodzina obiecywała Tadeuszowi pomoc w znalezieniu pracy, więc bez wahania zgodziłam się na przeprowadzkę. Kilka miesięcy później wzięliśmy ślub.
Na początku myślałam, iż jego ciągłe „pomóż, zrób, pojedź” to wynik przygotowań do wesela i urządzania domu. Ale z czasem tylko się pogorszyło. Tadeusz spędzał pół dnia, kopiąc grządki u matki, potem jechał dwadzieścia kilometrów pomagać bratu z dachem, a nocą — wieźć wujka do apteki. Rano padał bez sił, narzekając na zmęczenie, a ja starałam się go trochę rozpieszczać — śniadanie do łóżka, cisza, spokój. Ale wystarczył jeden telefon, by znów wybiegał z domu.
Milczałam. Czekałam. Miałam nadzieję, iż to minie. Że zrozumie, iż teraz ma własną rodzinę — mnie, dom, w którym też są sprawy do załatwienia. Ale nie. Cała jego energia szła gdzie indziej. Ja sama zajmowałam się sprzątaniem, remontem, meblami, codziennymi problemami. Tapetowałam ściany sama. Przestawiałam meble sama. Zmywarkę podłączył fachowiec, którego wezwałam, bo Tadeusz nie miał czasu.
Nie urządzałam awantur. Mówiłam spokojnie. Przypominałam, iż jestem jego żoną, a nie przypadkową lokatorką. Kiwał głową, całował mnie w ręce, błagał o zrozumienie — bo jak tu odmówić rodzinie?
Gdy zaszłam w ciążę, sądziłam, iż wreszcie coś się zmieni. Stałam się dla niego ważna. Dbał o mnie, nosił zakupy, gotował, jeździł ze mną do lekarza. Byliśmy sobie bliscy. Ale miesiąc później wróciło do normy. Ledwo skończyły się mdłości — i znów ciotka, brat, matka z cieknącym kranem, który tylko Tadeusz potrafi naprawić.
— Teraz im pomagam — tłumaczył się. — A jak my będziemy potrzebować, oni nam pomogą.
Ale przez te wszystkie lata nikt nam nie pomógł. Gdy urodził się syn, przez pierwszy miesiąc starał się być obecny. Potem znów zniknął. Zasypiałam sama, budziłam się sama. Spacerowałam z wózkiem sama. On był na budowie u wujka, w sklepie dla cioci, u siostry, która potrzebowała przesunąć szafę. Dzwonili o każdej porze, a on jechał. Nasza pralka się zepsuła — krewniak „nie znalazł czasu”, musiałam wezwać fachowca.
I wiecie, co jest najbardziej bolesne? Gdy cała jego rodzina się zbiera, chwalą go: jaki z niego złoty chłopak! Wszystko umie, wszystkim pomaga! A ja siedzę obok i uśmiecham się przez łzy. Bo oni widzą bohatera, a ja żyję z człowiekiem, dla którego nie starcza już czasu ani siły.
Próbowałam rozmawiać. Wzruszał tylko ramionami:
— Wszystko ci się wydaje. Masz wszystko, czego chcesz. Czego ci brak?
A ja chcę tylko tego, by mój mąż był w domu. By widział, jak rośnie jego syn. Byśmy my też mieli „pilne sprawy”, na które nie mógłby powiedzieć „później”. By nie czuć się obcą we własnym małżeństwie.
Czasem wydaje mi się, iż jestem tylko cieniem. Kobietą, która podaje mu kolację i w milczeniu żegna, gdy wychodzi na kolejną „akcję ratunkową”. I najwyraźniej jemu to odpowiada.
A mnie — już nie.
Prawdziwa miłość nie polega na poświęcaniu się dla wszystkich, ale na wybieraniu tych, którzy na to poświęcenie zasługują.