Dzisiaj znów znowu czuję się niewidzialna. Mam na imię Kalina i jestem żoną od sześciu lat. Mój mąż, Błażej, to człowiek niezawodny, pracowyty, złota rąka z dobrym sercem. I wszystko byłoby w porządku, gdyby to złoto nie było rozdawane kawałkami całej rodzinie – tylko nie naszej.
Błażej ma ogromną rodzię. Matka, brat, dwie ciotki, kuzynki, a choćby dalsi wujkowie – każdy ma problem, który niby tylko on może rozwiązać. I to nie jutro, nie w weekend, ale natychmiast. W nocy. W rocznicę naszego ślubu albo gdy nasz syn ma gorączkę.
Przed ślubem wiedziałam, iż jest blisko z rodziną, ale prawdziwą skalę jego „lojalności” poznałam dopiero, gdy zamieszkaliśmy w jego rodzinnym mieście – w Łodzi. Dostaliśmy mieszkanie po babci – skromne, ale swoje. Krewni obiecywali pomoc w znalezieniu pracy, więc bez wahania się zgodziłam. Dzięki temu gwałtownie wzięliśmy ślub.
Na początku tłumaczyłam sobie te ciągłe „pomóż tam, załatw to” przygotowaniami do wesela i remontem. Ale potem było tylko gorzej. Błażej mógł spędzić pół dnia w ogródku u matki, potem jechać 20 kilometrów, by bratu pomóc z dachem, a na koniec – w środku nocy – zawieźć wujka do apteki. Rano wracał wykończony, narzekał, iż padł ze zmęczenia, a ja starałam się go choć trochę rozpieszczać – śniadanie do łóżka, cisza, spokój. Ale wystarczył jeden telefon – i znów znikał.
Milczałam. Czekałam. Miałam nadzieję, iż to minie. Że w końcu zrozumie: ma przecież własną rodzinę, dom, który też wymaga uwagi. Nic z tego. Cała jego energia szła w inną stronę. Ja sama ogarniałam sprzątanie, remonty, meble, codzienne problemy. Tapetowałam ściany sama. Przenosiłam szafy sama. Zmywarkę podłączył fachowiec, którego sama znalazłam. Bo Błażej nie miał czasu.
Nie urządzałam scen. Mówiłam spokojnie. Przypominałam, iż jestem jego żoną, a nie przypadkową lokatorką. Kiwał głową, całował mnie w rękę, prosił o wyrozumiałość – bo jak tu odmówić rodzinie?
Gdy zaszłam w ciążę, myślałam – teraz to się zmieni. Wreszcie byłam dla niego ważna. Dbał, nosił zakupy, gotował, jeździł ze mną do lekarza. Byliśmy blisko. Ale po miesiącu wróciło jak bumerang. Ledwo minęły mdłości – znów ciotka, brat, znów u matki cieknie kran i tylko Błażej może naprawić.
„Teraz ja im pomagam” – tłumaczył. – „A jak nam będzie potrzeba, oni nam odwdzięczą.”
Tyle iż przez te lata nikt nam nie pomógł. Gdy urodził się syn, Błażej przez pierwszy miesiąc się starał. Potem zniknął znowu. Zasypiałam sama, budziłam się sama. Na spacery z wózkiem też chodziłam sama. On był na budowie u wujka, w sklepie dla ciotki, u siostry, która potrzebowała przesunąć szafę. Dzwonili o każdej porze, a on jechał. U nas zepsuła się pralka – żaden z krewnych „nie zdążył” jej naprawić. Musiałam płacić komuś obcemu.
I wiecie, co jest najgorsze? Gdy cała rodzina się zbiera, Błażeja chwalą: „JakNajzdolniejszy, najżyczliwszy, zawsze gotów pomóc – a ja siedzę z uśmiechem, w środku czując tylko pustkę.