Dziś znów mnie zostawił. Znów przyszedł zmęczony, ledwo zdążył się przespać, a już dzwoniła ciotka albo wujek. Zapiszę to, bo może kiedyś to przeczytam i zrozumiem, jak doszliśmy do tego punktu.
Nazywam się Kasia, a mój mąż to Marek Kowalski. Znamy się od ośmiu lat, sześć z nich jesteśmy małżeństwem. Marek to złota rączka – wszyscy to mówią. Naprawi wszystko, pomoże każdemu. Tylko nie mnie.
Jego rodzina jest ogromna: matka, brat, dwie ciotki, kuzynki, a choćby dalsi krewni. Każdy ma pilną sprawę, którą tylko Marek musi załatwić. Zawsze wtedy, gdy mamy istotny dzień, gdy nasz synek, Tomek, jest chory, albo gdy planowaliśmy wyjść razem. Przed ślubem myślałam, iż to tylko chwilowe, iż po ślubie skupi się na nas. Myliłam się.
Dostaliśmy mieszkanie po babci – skromne, ale własne. Rodzina obiecywała pomoc z pracą, więc się zgodziłam na przeprowadzkę do Wrocławia. Na początku tłumaczyłam sobie, iż to przez remont i organizację ślubu. Ale potem było tylko gorzej. Marek mógł cały dzień kopać grządki u mamy, potem jechać do brata łatać dach, a na koniec – o drugiej w nocy – wieźć wujka do apteki. Rano padał bez sił, narzekał, iż jest wykończony. Ja starałam się go rozpieszczać – śniadanie do łóżka, spokój, ciepła herbata. Ale wystarczył jeden telefon, a już biegł do kolejnego „kryzysu”.
Milczałam. Czekałam, aż w końcu zrozumie, iż ma teraz swoją rodzinę – mnie, dom, w którym też są obowiązki. Ale nie. Całą energię oddawał im. A ja? Ja sama musiałam radzić sobie z remontem, przenosinami mebli, sprzątaniem. Tapetowałam ściany sama. Zmywarkę podłączał fachowiec, którego wezwałam, bo Marek „nie miał czasu”.
Starałam się rozmawiać. Mówiłam spokojnie. Przypominałam, iż jestem jego żoną, a nie współlokatorką. Wtedy całował mnie w rękę, prosił o cierpliwość, mówił, iż nie może odmówić rodzinie.
Gdy zaszłam w ciążę, myślałam, iż się zmieni. Był troskliwy – nosił zakupy, gotował, jeździł ze mną do lekarza. Ale po miesiącu wróciło do normy. Ledwo minęły mdłości, a już musiał biec do ciotki, brata, do matki, bo „tylko on potrafi naprawić cieknący kran”.
„Teraz ja im pomagam – tłumaczył. – A gdy nam będzie trzeba, oni nam pomogą.”
Tylko iż nigdy nie pomogli. Gdy urodził się Tomek, Marek przez pierwszy miesiąc się starał. Później zniknął. Zasypiałam sama, budziłam się sama, na spacery z wózkiem też chodziłam sama. On był u wujka na budowie, u ciotki w sklepie, u siostry, która „musiała przesunąć szafę”. Dzwonili o każdej porze, a on jechał. Gdy zepsuła się pralka, ich „złoty fachowiec” nie miał czasu – znów musiałam szukać kogoś obcego.
Najgorsze jest to, iż na rodzinnych spotkaniach wszyscy go chwalą: „Marek to skarb! Wszystko umie, wszystkim pomoże!” A ja siedzę obok i udaję uśmiech. Bo oni widzą bohatera, a ja żyję z człowiekiem, dla którego nie starcza już sił ani czasu.
Próbowałam z nim rozmawiać. Machał ręką: „Wymyślasz problemy. Masz wszystko, czego chcesz.”
A ja chcę tylko tego, żeby był w domu. Żeby widział, jak rośnie Tomek. Żeby nasze sprawy też były „pilne”. Żebym nie czuła się jak cień we własnym małżeństwie.
Czasem myślę, iż jestem jak służąca – podaję obiad i patrzę, jak znów wychodzi, by ratować świat. I chyba mu to pasuje.
Mnie już nie.
Dzisiaj zrozumiałem jedną rzecz: można być bohaterem dla całego świata, ale jeżeli zawiedzie się tych, którzy są najbliżej – to żaden to bohater. Tylko głupiec.