Mam na imię Kinga i jestem zamężna od sześciu lat. Mój mąż Krzysztof to człowiek pomocny, pracowity, złota rączka o wielkim sercu. I wszystko byłoby świetnie, gdyby to złoto nie rozchodziło się na kawałki dla całej rodziny, tylko nie dla nas.
Krzysztof ma ogromną familię. Matka, brat, dwie ciotki, kuzynki i choćby dalekich wujków zawsze znajdzie się problem, który podobno tylko on może rozwiązać. I to nie za tydzień czy w weekend, tylko natychmiast. W nocy. Wtedy, gdy mamy rocznicę albo syn ma gorączkę.
Przed ślubem wiedziałam, iż jest blisko z rodziną, ale prawdziwa skala tego „rodzinnego poświęcenia” wyszła na jaw dopiero po ślubie, gdy przeprowadziliśmy się do jego rodzinnego miasta. Dostaliśmy po babci mieszkanie – skromne, ale własne. Rodzina obiecywała mu pomoc w znalezieniu pracy, więc bez wahania zgodziłam się na przeprowadzkę. Dwa miesiące później wzięliśmy ślub.
Na początku tłumaczyłam jego ciągłe „pomóż tam, podwieź tu” przygotowaniami do wesela i urządzaniem mieszkania. Ale potem tylko się pogorszyło. Krzysztof mógł pół dnia kopać grządki u mamy, potem jechać 20 kilometrów pomagać bratu z dachem, a w nocy – jeszcze zawieźć wujka do apteki. Rano padał bez sił, narzekał, iż jest zmęczony, a ja starałam się go choć trochę rozpieszczać – śniadanie do łóżka, cisza, spokój. Ale wystarczył krótki odpoczynek – i znów dzwonek. Znów biegł.
Milczałam. Cierpliwie. Miałam nadzieję, iż to minie. Że zrozumie: ma teraz swoją rodzinę, mnie, dom, w którym też są sprawy do załatwienia. Ale nie. Cała energia szła do nich. A ja sama zajmowałam się sprzątaniem, remontem, wyborem mebli, codziennymi problemami. Tapety kleiłam sama. Meble przesuwałam sama. Zmywarkę podłączył fachowiec, którego sama zamówiłam. Bo Krzysztof nie miał czasu.
Nie robiłam scen. Mówiłam spokojnie. Przypominałam, iż jestem jego żoną, a nie sąsiadką z klatki. Kiwał głową, całował mnie po rękach, prosił, żebym zrozumiała, i niemal płakał – bo jak to, odmówić rodzinie?
Gdy zaszłam w ciążę, myślałam – teraz w końcu się zmieni. Stałam się ważna. Dbał, nosił zakupy, gotował, jeździł ze mną do lekarza. Zbliżyliśmy się. Ale po miesiącu – znowu to samo. Ledwo skończyły się poranne mdłości – i już ciotka, brat, mama z cieknącym kranem, gdzie tylko Krzysztof może pomóc.
– Teraz ja im pomagam – tłumaczył. – A jak nam będzie trzeba, oni nam pomogą.
Ale przez te wszystkie lata nikt nam nie pomógł. Syn się urodził – pierwszy miesiąc Krzysztof się starał. Potem zniknął. Budziłam się sama, zasypiałam sama. Chodziłam na spacery sama. On był na budowie u wujka, w markecie dla ciotki, u siostry, która potrzebowała przesunąć szafę. Dzwonili o każdej porze, a on jechał. Nasza pralka się zepsuła – majster z rodziny „nie miał czasu”, musiałam zamówić kogoś innego.
I wiesz, co jest najgorsze? Gdy cała rodzina się zbiera, wychwalają Krzysztofa: jaki wspaniały! złoty chłopak! wszędzie zdąży! A ja siedzę obok i uśmiecham się przez łzy. Bo widzą bohatera, a ja żyję z człowiekiem, dla którego nie ma już ani czasu, ani siły.
Próbowałam z nim rozmawiać. Tylko macha ręką:
– Sam sobie problemy wymyślasz. Masz wszystko. Czego ci jeszcze brakuje?
A ja chcę tylko tego: żeby mąż był w domu. Żeby widział, jak rośnie nasz syn. Żebyśmy i my mieli „pilne sprawy”, na które nie mógłby powiedzieć „później”. Żebym nie czuła się jak cień we własnym małżeństwie.
Czasem myślę, iż jestem tylko dodatkiem. Kobietą, która podaje mu kolację i w milczeniu żegna przed kolejnym „wybawieniem”. I najwyraźniej jemu to pasuje.
Mnie – już nie.