Moc uzdrowienia: jak jedno spotkanie odmieniło życie mojej córki.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Dar ratowania: jak jedno spotkanie na przystanku przywróciło życie mojej córce

Gdy z Igorem urodziła się nasza dziewczynka, cały personel szpitala nie mógł się nią nacieszyć. Była po prostu jak z obrazka: malutka buzia o regularnych rysach, nosek jak guziczek, uszka jak wyrzeźbione, a oczy… Oczy miała wyjątkowe – błękitne, jasne, patrzące prosto w duszę, jakby już wszystko na tym świecie rozumiała.

Początkowo wszystko szło dobrze. Córka trzymała główkę już w drugim miesiącu, a w czwartym próbowała stawać na nóżki. Cieszyliśmy się jej postępami, snuliśmy plany, nie podejrzewając, iż niedaleko już czai się nieszczęście. Gdy malutka skończyła pół roku, na jej szyi pojawiła się dziwna gula. Duża, twarda. Lekarze tylko wzruszali ramionami – nikt nie potrafił przytoczyć żadnej sensownej diagnozy. Robiliśmy okłady, smarowaliśmy maściami, biegaliśmy od gabinetu do gabinetu – bez skutku. Córka stała się marudna, prawie nie jadła, ciągle płakała, w nocy nie spała. Kołysałam ją w ramionach do świtu. A lekarze wciąż twierdzili, iż wszystko w porządku. Krew dobra, wyniki czyste.

Poszłam do znachorek – na próżno. Zaczęła ogarniać mnie rozpacz.

Gdy córka miała półtora roku, wydarzyło się to, co nazywam cudem. Tego dnia pojechaliśmy z nią do mojej mamy. Długo czekaliśmy na przystanku – autobus się spóźniał. Dziewczynka siedziała w wózku, smutna, blada. Nagle podeszła do nas kobieta. Krępa, z warkoczem upiętym w wianek, w kwiecistej sukience. Miała w sobie coś mocnego, jak góralka, z błękitnymi oczami i spojrzeniem prostym, a zarazem niezwykle ciepłym.

Spojrzała na córkę i powiedziała ze współczuciem:

— Biedne dziecko. Biednaś ty, matko. Nie je, nie śpi, męczy się?

Skinęłam głowę. A ona nagle oznajmiła:

— Ja takie leczę. niedługo całkiem zgaśnie. jeżeli chcesz ją uratować – przyjdź przed zachodem słońca. Jestem babcia Kasia. Mieszkam tu, za rogiem. Weź ze sobą tuzin świeżych jaj.

Powiedziała i odeszła na koniec przystanku. Stała odwrócona, jakby wyczuwała moje wahanie. I rzeczywiście wahałam się. Kolejna znachorka? Wyłudzi pieniądze, nastraszy, zniknie. Ale coś mnie ukłuło. Jakbym poczuła, iż jeżeli nie pójdę – nigdy sobie tego nie wybaczę.

Mama, gdy opowiedziałam, tylko skinęła:

— Idź. Może naprawdę pomoże. A jeżeli zażądają dużo – powiesz „nie”.

Poszłam. Kupiłam jajka, dotarłam pod wskazany adres. Mały dom z zielonymi okiennicami, kwiaty pod oknami, w ogrodzie winorośl i kojec, w którym bawiła się może trzyletnia dziewczynka.

— No, przyszłaś – wyjrzała babcia Kasia. – A ja już myślałam, iż nie przyjdziesz. Nie lubię się narzucać, ale serce nie pozwoliło mi milczeć. O, Kasię wyleczyłam – przywieźli ją aż ze Szczecina, po miesiącu już biegała.

Kasia, usłyszawszy pochwały, klasnęła w rączki i próbowała wstać, trzymając się prętów. Żywa, roześmiana dziewczynka.

— Chodźcie do kuchni – zaprosiła babcia Kasia. Zamarłam.

— A ile pani bierze?

— Ani złotówki – machnęła ręką. – Każdy da, co może. Ja nie robię dobra za pieniądze. Żal mi dzieci. Dorosłych nie leczę – niech zbierają, co posiali. Ale dzieci – one są niewinne.

Usiadłyśmy w kuchni. Postawiłam córeczkę na dywaniku, a babcia Kasia wzięła jajka i zaczęła nimi „wykręcać” – od nóg w górę, po kolei, po stawach, po główce. Szeptała, jakby rozmawiała z wiatrem: „Wyjdź, chorobo, z tego ciałka, z białej kości, z czerwonej krwi…” Córka patrzyła uważając, próbowała złapać jajko.

Potem rozbiłyśmy jaja do szklanek z wodą. W świetle słonecznym wpadającym przez okno na każdym żółtku pojawił się wyraźny krzyż, a w białku bulgotały bąbelki jak małe fontanny.

— Widzisz? – pokazała babcia Kasia. – Na śmierć zrobione. Ludzie Boga się nie boją. Tak, ciężko było. Ale nic. Dziecko uratujemy.

— Kto to zrobił? – spytałam.

— Nie mówię teraz. Ile razy chciałam – tyle nieszczęść potem było. Niech Pan Bóg się tym zajmie. Moje zadanie – ratować.

Przeszłyśmy trzy cykle – po dziesięć dni każdy, z przerwami. Najpierw zniknęły krzyże, potem bąbelki. A córka zaczęła się zmieniać. Spała lepiej, jadła, śmiała się. Policzki nabierały koloru.

— A pani te jajka zjada? – spytałam kiedyś.

— Broń Boże – roześmiała się. – Świniom daję. One się nie boją.

Później opowiedziała, jak otrzymała dar. Od matki. A ta od swojej. Miała złą siostrę, która chciała ten dar, ale matka przekazała go Kasi – bo wiedziała, iż dobroć jest ważniejsza niż moc. Siostra próbowała ukraść modlitwę, ale nic z tego nie wyszło. Dar – to nie słowa, ale serce.

Gdy się leczyłyśmy, Kasia nauczyła się chodzić. Jej oczy błyszczały radością. Potem wyjechała – ojciec ją zabrał. Przywiózł w zamian skrzynki truskawek, ikrę, ryby, masło, miód.

— Widzisz, jak podziękował – westchnęła babcia Kasia. – A ja tę dziewczynkę w sercu zostawiłam.

I pewnego dnia… wszystko się skończyło. Po ostatnim „wykręcaniu” – na jajkach ani śladu bąbelków. Córka była zdrowa.

Dziś ma już dziewiętnaście lat. Mądra, piękna. Uczy się języków, rysuje, marzy o podróży do Krakowa. Patrzę na nią – i nie wierzę, iż mogłam ją stracić. Że to nie był zły sen. I za każdym razem, gdy przychodzę na tamten przystanek, przypominam sobie babcię Kasię. I szepcę w duchu: „Dziękuję”.

Bo wtedy uratowała nie tylko moją córkę. Uratowała moje macierzyństwo. Moje życie.

Idź do oryginalnego materiału