Minęły zaledwie trzy tygodnie od pogrzebu mamy, a mój brat już sprowadził rzeczoznawcę, by wycenić dom. W ogrodzie rodzicielskiego domu w Zakopanem jabłka z wierzbowej jabłonki spadały jedno po drugim, uderzając o ziemię głuchym dźwiękiem. Dom, stara chałupa z lat 70., z dwoma pokojami i drewnianym gankiem, wydawał się teraz mniejszy niż w czasach naszego dzieciństwa. Ale działka o powierzchni prawie tysiąca metrów stała się nagle najcenniejszą kartą przetargową między mną a moim bratem, Andrzejem.
„Bożeno, bądźmy praktyczni” powiedział do mnie przez telefon dzień wcześniej. „Ty mieszkasz we Wrocławiu, ja w Warszawie. Żadne z nas nie może się tu przeprowadzić. Po co trzymać pusty dom? Lepiej sprzedać i podzielić się pieniędzmi.”
Jego logika była niepodważalna, chłodna i skuteczna taki właśnie był Andrzej od zawsze. Sprzedaż wydawała się rozsądnym rozwiązaniem. Ale jak można wycenić miejsce, w którym stawiało się pierwsze kroki, sadziło pierwsze drzewko, gdzie rodzice przeżyli całe swoje życie?
Siedziałam przy kuchennym stole nakrytym wytartym obrusem w kwiaty i przeglądałam stary album ze zdjęciami. Tato, który odszedł pięć lat temu, uśmiechał się w czarno-białej fotografii z lata ’89, spod gęstych wąsów. Obok niego mama trzymała koszyk ze śliwkami wyglądała wtedy młodziej niż ja kiedykolwiek.
Zadzwonił telefon. To był Andrzej.
„Rozmawiałem z agentem nieruchomości. Mówi, iż możemy dostać za dom i działkę 400 tysięcy złotych. To dobra cena, Bożeno. Pomyśl, co możesz zrobić z połową tych pieniędzy.”
„Muszę się zastanowić, Andrzeju. To dla mnie trudna decyzja.”
„Nad czym tu myśleć? Dom stoi pusty, niszczeje. Ani ty, ani ja nie mamy czasu się nim zajmować. To nieodpowiedzialne.”
Miał rację, oczywiście. Moje życie było we Wrocławiu mąż, dzieci, praca w korporacji. Do Zakopanego przyjeżdżałam dwa, trzy razy w roku, a w ostatnich latach tylko po to, by opiekować się mamą, gdy choroba przykuła ją do łóżka. Andrzej bywał tu jeszcze rzadziej Warszawa i jego zabiegane życie prawnika zawsze były dla niego ważniejsze.
Tego wieczoru rozpaliłam ogień w kaflowym piecu i zaczęłam przeglądać rzeczy mamy. Jej proste sukienki, starannie ułożone w szafie. Porcelanowy serwis do herbaty, używany tylko „od święta”. Stos kartek z przepisami, przechowywanych w puszce po ciasteczkach. Każdy przedmiot wciąż zdawał się tchnąć jej obecnością.
Gdzieś między tym wszystkim znalazłam pożółkłą kopertę. W środku był akt własności domu i niedokończony list zaczynający się od słów: „Moje drogie dzieci”. Pismo mamy, staranne i uporządkowane jak ona sama, wypełniało całą stronę:
„Drogie dzieci, gdy to przeczytacie, mnie pewnie już nie będzie. Ten dom był całym moim i waszego ojca życiem. Tutaj was wychowaliśmy, śmialiśmy się i płakaliśmy, tutaj się zestarzeliśmy. Nigdy nie był duży ani luksusowy, ale zawsze pełen miłości. Wiem, iż wasze życie jest teraz gdzie indziej, i może ten dom wydaje się wam tylko ciężarem. Ale zanim podejmiecie decyzję, chcę, żebyście pamiętali jedno…”
List urywał się nagle, jakby mama nie znalazła odpowiednich słów albo czasu, by je zapisać.
Następnego ranka Andrzej przyjechał nowym samochodem, parkując go przed bramą. Patrzyłam na niego z progu domu, zdając sobie sprawę, jak obco wygląda w tym miejscu. Jego drogi garnitur nie pasował do prostego wiejskiego podwórka, na którym biegaliśmy boso jako dzieci.
„Przywiozłem umowę dla rzeczoznawcy” powiedział zamiast „dzień dobry”.
Bez słowa podałam mu znaleziony poprzedniego wieczoru list. Przeczytał go w milczeniu, a jego twarz zmieniła się ledwie dostrzegalnie.
„Jest niedokończony” skomentował.
„Tak, jak nasza rozmowa o tym, co zrobić z domem.”
Wyszliśmy do ogrodu, między opadłe jabłka i grządki warzyw, które mama pielęgnowała aż do ostatnich dni. Za domem stało dzikie już zagajnik, gdzie tata zbudował dla nas huśtawkę.
„Pamiętasz, jak pokłóciliśmy się na huśtawce i oboje spadliśmy, a ja złamałem rękę?” zapytałam.
Przelotny uśmiech przemknął mu po twarzy. „A tata zawiózł nas na rowerze do szpitala ciebie trzymał w ramionach, a ja pedałowałem z tyłu, płacząc głośniej niż ty.”
Niespodziewanie zaczęliśmy się śmiać, przypominając sobie zapomniane epizody z dzieciństwa. Niespodziankę na 50. urodziny taty, gdy tort zsunął się ze stołu. Pierwszy raz, gdy Andrzej upił się tatową śliwowicą. Zimowe wieczory spędzane we czwórkę przy piecu.
Tylko ci, którzy doświadczyli takich chwil w polskich rodzinach, rozumieją naprawdę, jak wielki ładunek emocjonalny ma rodzinny dom i jak bolesne może być rozstanie z nim zwłaszcza gdy rodzeństwo nie może dojść do porozumienia.
Po kilku godzinach wspomnień Andrzej wstał i rozejrzał się, jakby widział dom po raz pierwszy.
„A może go nie sprzedawajmy?” powiedział nagle.
Spojrzałam na niego zaskoczona. „Ale mówiłeś, iż to nieodpowiedzialne trzymać pusty dom.”
„Tak, jeżeli miałby niszczeć. Ale co, gdybyśmy go wyremontowali? Mógłby być miejscem, gdzie przywozilibyśmy dzieci na wakacje, gdzie spotykalibyśmy się na święta. Miejscem, które pozostałoby w rodzinie.”
Jego słowa zaskoczyły mnie. Andrzej, zawsze praktyczny, proponował zatrzymać dom z sentymentu?
„To oznacza pieniądze, czas, wysiłek” zauważyłam.
„Oboje mamy możliwości. Może czas zainwestować trochę w nasze korzenie, nie tylko w przyszłość naszych dzieci.”
W ciągu następnych miesięcy rozpoczęliśmy remont. Zachowaliśmy oryginalną strukturę, kaflowy piec, belkę, na której tata co roku zaznaczał nasz wzrost. Zmodernizowaliśmy kuchnię i łazienkę, dodaliśmy centralne ogrzewanie, a strych przerobiliśmy na pokoje dla dzieci.
Na Boże Narodzenie znów spotkaliśmy się tam wszyscy Andrzej z żoną i synkiem, ja z mężem i córkami. Ubraliśmy choinkę na podwórku, tak jak w dzieciństwie, i upiekliśmy pierniki według przepisu mamy.
Gdy dzieci bawiły się w śniegu, my z Andrzejem siedzieliśmyStaliśmy tak w milczeniu, patrząc, jak nasze dzieci bawią się pod tą samą jabłonką, pod którą my biegaliśmy przed laty, i zrozumiałem, iż czasem największym dziedzictwem nie są ściany domu, ale dźwięk śmiechu, który w nich pozostaje.














