Minęły dwa lata. Od tamtej pory moja córka ani razu nie zadzwoniła, nie wysłała ani jednej wiadomości. Nie chce mnie już widzieć, a ja niedługo skończę siedemdziesiąt lat.
Moja sąsiadka, Wanda Nowak, niedawno obchodziła sześćdziesiąte ósme urodziny. Mieszka samotnie, od czasu do czasu ją odwiedzam – przynoszę coś do herbaty, by umilić jej samotność. Wanda to kobieta niezwykle ciepła, otwarta, z delikatnym poczuciem humoru. Uwielbia opowiadać o podróżach, o życiu. Ale o rodzinie prawie nigdy nie wspomina. Tylko raz, w wigilijny wieczór, otworzyła przede mną swoje serce.
Gdy przyszłam do niej tego dnia, była nie do poznania. Wzrok przygasły, uśmiech wymuszony. Przyniosłam domowe ciasto i słodkości, licząc, iż choć trochę poprawię jej nastrój. Siedziałyśmy w ciszy, aż nagle ona sama przerwała milczenie.
— Minęły dwa lata… — szepnęła, wpatrując się w filiżankę. — Córka ani razu nie zadzwoniła, ani kartki, ani słowa… Próbowałam sama dzwonić w święta, ale numer już nie istnieje. Chyba go zmieniła. choćby nie wiem, gdzie teraz mieszka…
Głos jej drżał jak liść na jesiennym wietrze. Wanda ciężko westchnęła i zaczęła swoją opowieść.
Kiedyś mieliśmy szczęśliwą rodzinę. Poznałam Andrzeja, gdy oboje mieliśmy kilka ponad dwadzieścia lat. Nie śpieszyliśmy się z dziećmi – najpierw chcieliśmy poznać świat, żyć dla siebie. Mąż pracował w dobrej firmie, często wyjeżdżał w delegacje, a ja czasem mu towarzyszyłam. Ciężko pracowaliśmy, ale i cieszyliśmy się życiem.
Z czasem kupiliśmy przestronne trzypokojowe mieszkanie w Warszawie. Andrzej sam robił remont – każdą półkę, każdą szafkę mierzył z pieczołowitością. Ten dom był dla nas nie tylko mieszkaniem – to było spełnienie naszych marzeń.
W końcu, po latach, urodziła się nasza wyczekiwana córka – Kasia. Mąż ją uwielbiał, nosił na rękach, czytał bajki na dobranoc, zabierał do parku. Myślałam wtedy, iż życie nam się udało.
Ale szczęście nie trwało długo. Dziesięć lat temu Andrzej odszedł po ciężkiej chorobie. Wydaliśmy prawie wszystkie oszczędności na leczenie, ale nie udało się go uratować. Od tamtej pory w domu zrobiło się cicho i pusto, jakby wraz z nim odeszło całe ciepło.
Po śmierci ojca Kasia się zmieniła. Zaczęła się oddalać, coraz częściej nocowała u przyjaciół, aż w końcu wyprowadziła się na wynajmowane mieszkanie. Rozumiałam – każdy potrzebuje przestrzeni. Widziałyśmy się rzadko, ale utrzymywałyśmy kontakt. Aż do pewnego dnia.
Dwa lata temu przyszła do mnie z prośbą. Chciała wziąć kredyt hipoteczny na własne mieszkanie. Poprosiła, żebym sprzedała nasze, kupiła sobie małe „kawalerkę”, a resztę pieniędzy dała jej na wkład własny.
Nie mogłam się zgodzić. Nie z powodu egoizmu czy chciwości. Po prostu… ten dom to ostatnia nitka łącząca mnie z Andrzejem. Wszędzie tu były jego ślady – ściany, meble, zapach książek na półce.
Próbowałam to wytłumaczyć Kasi. Ale nie chciała słuchać.
— Tata to wszystko budował dla mnie! — krzyknęła. — A ty trzymasz się ścian jak cmentarza!
Potem zatrzasnęła drzwi i wyszła. I od tamtej pory – cisza.
Ostatnio dowiedziałam się od wspólnej znajomej, iż wzięła kredyt sama. Pracuje na dwóch etatach, mieszka w wynajmowanym lokum. Nie ma dzieci. AnNigdy nie zrozumiałam, dlaczego wybrała taką samotność, kiedy ja wciąż stoję tu, z sercem otwartym jak drzwi tego domu, który mógł być dla nas obu schronieniem.