Miłość zapukała do moich drzwi…

newsempire24.com 3 dni temu

**Dziennik – wpis pierwszy**

Puknęła do mnie miłość…

Kasia wyjechała ze wsi do Warszawy i dostała się na studia. Po wiejskiej szkole nauka nie szła łatwo, ale całymi dniami wkuwała, żeby zdać sesję i nie stracić stypendium. Mama mogła jej pomóc tylko paczkami z jedzeniem.

Gdy zaczęła pracować, sama wysyłała mamie pieniądze. Każdy urlop spędzała na wsi. O morzu oczywiście marzyła, ale wszystkim mówiła, iż u nich powietrze, las i rzeka są lepsze niż południe.

— Kasieńko, kiedy za mąż wyjdziesz? Nikogo ci się nie podoba? Chyba nie doczekam się wnuków — wzdychała matka.

— Nie martw się, mamo, wyjdę — machała ręką Kasia, ale te rozmowy już ją męczyły. Każdy na wsi pytał ją przede wszystkim o zamążpójście.

Chłopaków Kasia miała, i miłość też, ale nikt nie poprosił jej o rękę.

Pracowała w redakcji gazety. Kończył się dzień pracy, a za oknem lało jak z cebra. Deszcz zdawał się słabnąć. Kasia narzuciła płaszcz, przygotowała parasol i wybiegła na ulicę. Ale gdy tylko wyszła, ulewa wzmogła się na nowo. Stała pod daszkiem przed wejściem do budynku, patrząc, jak samochody rozjeżdżają kałuże.

Ciężkie krople rozbijały się o mokry asfalt, bryzgi sięgały jej butów. Przytuliła się do ściany, marznąc. Terenówka zwolniła przed wielką kałużą, żeby jej nie ochlapać, a potem zatrzymała się całkiem.

— Proszę wsiadać. choćby jak przestanie padać, drogi są zalane — krzyknął przez otwarte okno młody mężczyzna.

I Kasia wsiadła. Pół roku później jej wybawca oświadczył się. Nie żeby szalała z miłości, ale czas było iść za mąż, a z Wojtkiem było spokojnie i bezpiecznie. Zamieszkali z jego matką w dużym mieszkaniu w centrum.

Matka Wojtka od razu ją nie polubiła.

— Nie licz, kotku, iż dostaniesz nasze mieszkanie. Nie przejdzie ci ten numer — ostrzegła od progu.

— W szlafroku nie wypada chodzić cały dzień. Zmień się natychmiast — rozkazywała teściowa.

I Kasia się zmieniała. Sprzątanie czy gotowanie w eleganckich sukienkach było niewygodne. Sama Irena Jerzykowska ubierała się jak na bal.

Nie dogadały się. Pewnego dnia Kasia usłyszała, jak matka namawia syna do rozwodu, póki nie ma dzieci. Płacząc, powiedziała Wojtkowi, iż może mają rację. Zaczęła pakować rzeczy.

Wojtek nie pozwolił jej wyjechać. Następnego dnia wynajął mieszkanie i wyprowadzili się od matki. Życie się ułożyło. Może matka dalej truła mu głowę, ale dzwoniła, nie przychodziła. A Wojtek nie wspominał o tym żonie. Oszczędzali na własne mieszkanie.

Pewnej niedzieli pojechali z przyjaciółmi nad jezioro. Wracali już po ciemku. Samochód znajomych zostawił ich daleko w tyle. Wojtek dodał gazu, żeby dogonić.

Kasia choćby nie zrozumiała, co się stało. Z przeciwka wyskoczył SUV. Kierowca nie ogarnął drogi albo zasnął — nie dało się uniknąć zderzenia.

Wojtek zginął na miejscu, a Kasia trafiła do szpitala z licznymi urazami. Po czterech miesiącach wypisali ją. Blada, słaba, utykając, dotarła do wynajmowanego mieszkania — ale mieszkała tam już inna rodzina. Oddali jej tylko małą torbę z rzeczami. Rzeczy Wojtka zabrała teściowa, ona też zrezygnowała z mieszkania.

Kasia poszła do matki Wojtka. Ta otworzyła drzwi, ale nie wpuściła jej do środka. Rozmawiały przez próg.

— Ireno, mogłabym u was parę dni zostać, póki nie wynajmę czegoś?

— Chyba żartujesz. Przez ciebie mój Wojtuś zginął. Na pogrzeb choćby nie przyszłaś! Wynoś się! — zatrzasnęła drzwi.

— Nie ja jestem winna! Leżałam w szpitalu! — krzyczała Kasia, waląc w drzwi.

— Zaraz policję wezwę! — warknęła teściowa.

Kasia odpuściła. choćby nie próbowała prosić o połowę oszczędności, które razem odkładali.

Wyszła na ulicę. Gdzie ma iść? Przyjaciół nie miała. Tamci znad jeziora to byli kumple Wojtka. Pewnie teściowa naopowiadała im bzdur.

Pojechała do matki na wieś w tym, co miała na sobie. Ale czekała ją nowa tragedia — mama zmarła dwa miesiące temu, gdy Kasia leżała w szpitalu. Telefon rozbił się podczas wypadku, nie mogli się do niej dodzwonić.

W domu wszystko wyglądało, jakby mama wyszła i zaraz wróci. Kasię zalewały łzy.

— Mamo, jak to możliwe? Tak cię teraz potrzebuję… — Usiadła na łóżku, wzięła maminą bluzkę i wtuliła w nią twarz. Zapach jeszcze nie wywietrzał. Zasnęła, trzymając ją w rękach.

Przez sen usłyszała pukanie. „Mama wróciła!” — ucieszyła się, ale za drzwiami rozległ się głos Wojtka: „Kasia, otwórz, to ja…” Zerwała się, otworzyła — na progu stał Wojtek z zakrwawioną twarzą…

Obudziła się od własnego krzyku. Serce waliło. Za drzwiami znów ktoś pukał.

— Wszystko w porządku? — dobiegł obcy głos.

Otworzyła. Przed nią stał wysoki brodacz.

— Pani tu mieszka? — spytał ostro.

— Przyjechałam do mamy… To mój dom.

— Nie było pani na pogrzebie. Dzwoniliśmy…

— Byłam w szpitalu. Mąż zginął w wypadku…

— Przepraszam. — Spojrzenie mężczyzny zmiękło. — Jestem Roman. Pilnuję tu trochę, bo młodzi wyjeżdżają… Mieszkam dwa domy dalej, gdyby coś.

— Jurek? — spytała Kasia, choć to niemożliwe — jej przyjaciel z dzieciństwa dawno nie żył.

— Nie, Roman. Służyliśmy razem. On mnie uratował, sam zginął. — Odwrócił się. — Wpadnijcie, jeżeli coś.

Kasia poszła po wodę do studni. Następnego dnia odwiedził ją dziadek Kazimierz.

— Wróciłaś sama? Gadali, iż za bogatego wyszłaś.

— Nie był bogaty…

— Matka mówiła inaczej.

— Dla niej każdy z miasta to bogacz.

— No to dobrze, iż wróciłaś. Na wsi lepiej się leczy duszę. A w mieście tylko kurz i złodzieje. Ale ty ładna, znajdziesz sobie faceta.

— To może panRoman pojawił się wieczorem z paczką świeżego chleba i uśmiechem, który rozświetlił cały dom, a Kasia w końcu zrozumiała, iż po burzach przychodzą dni, w których słońce świeci mocniej niż kiedykolwiek.

Idź do oryginalnego materiału