Miłość ukryta w talerzu zupy

newsempire24.com 5 dni temu

Siedziałem przy kuchennym stole, poważnie sącząc rosół. Na jego twarzy malował się spokój, wręcz obojętność. A ona stała naprzeciwko, głos jej drżał, urywał się, słowa sypały się jak grad. Nie, to nie była złość. To było zmęczenie. To był niepokój. To był ten rodzaj bólu, który gromadził się tygodniami, aż w końcu wybuchał, bezlitośnie, bez cenzury.

Marta krzyczała, iż znowu pożyczył pieniądze swojemu koledze, temu samemu, który zwleka ze zwrotem. *„Ty dla wszystkich jesteś dobry, a u nas dziury w budżecie. Kredyt wisiał, Zosia płaci za studia, a mama potrzebuje remontu – kto, jeżeli nie my?”* – mówiła, nie czekając na odpowiedź. Wspomniała też dywan, który wciąż leżał nieodwieziony do pralni, i żyrandol, tydzień czekający w kartonie. Wszystko to – jak drobny deszczyk, kropla po kropli. I jednak – nie złość. Po prostu nerwy. Jak zawsze.

A on jadł rosół. Cicho. Przywykł. Wiedział: pokrzyczy – i ucichnie. Tak bywało nie raz.

Wrócił do domu na obiad – taniej i żołądkowi lżej. Domowy rosół – niemal lekarstwo. Marta wzięła wolne, była u dentysty, zdążyła ugotować. Wszystko jak zwykle. Wszystko w kółko.

Ale nagle coś się zmieniło. Zamilkła. Zatrzymała się. Spojrzała na niego inaczej – jakby pierwszy raz od lat. Postarzał się. Zniknęły te złociste loczki, została łysina lśniąca pod lampą. Zmarszczki na szyi, zgarbione ramiona, przygasły wzrok. Siedzi. Je. Milczy. Połyka nie tylko rosół, ale i życie.

Nosił na sobie ślad czasu. Wszystkich zmartwień, wszystkich bezsennych nocy, całego niewypowiedzianego bólu. Życie nie oszczędza – zabiera młodość, lekkość, śmiech. Zostawia zmęczenie. I talerz rosołu.

A przecież kiedyś był jej chłopakiem. Tym, który przynosił bzy, grał na gitarze, śpiewał przy ognisku, kręcił ją po asfalcie, całował w skroń, śmiał się dzwoniąco jak chłopak. Oglądali filmy przytuleni, włóczyli się po wieczornym parku, trzymając się za ręce… A teraz? On – siwy, zgarbiony, cichy. A ona? Krzyczy. Jak obca.

I wtedy coś ścisnęło. Gdzieś głęboko, za mostkiem. Nagle zobaczyła nie męża – ale swojego chłopaka. Tego, z którym się śmiała, na którego czekała, któremu pisała listy z serduszkami.

Podeszła. Objęła go od tyłu. Przywarła policzkiem do jego pleców. W milczeniu.

Odłożył łyżkę. Ostrożnie wziął jej dłonie w swoje. Pocałował. I tyle. To wystarczyło.

Bo właśnie takie momenty trzymają nas w tym świecie. Kiedy chłopak i dziewczyna – choćby z siwizną na skroniach – znów chwytają się za ręce. I idą dalej. Razem. Przez codzienność, zmęczenie, przez długi i żyrandole, przez pretensje i milczenie.

Bo miłość – jest tutaj. W tej kuchni. W tym rosole. W tych spojrzeniach. W ciszy. W przyzwyczajeniu bycia obok.

Dopóki ona jest – można żyć. Można iść naprzód. Razem. Trzymając się, by nie porwał ich wiatr czasu. Tym wiatrem, który wszystkich kiedyś zabierze. Wcześniej czy później.

Ale póki co… niech będzie rosół. Niech będą dłonie. Niech będzie miłość.

Idź do oryginalnego materiału