**Miłość na całe życie**
Gdy Marysia miała czternaście lat, na jej barki spadły wszystkie domowe obowiązki, opieka nad chorą matką i nauka w szkole. Marzyła, by zostać lekarzem.
— Mamusiu, skończę studia i wyleczę cię. Na pewno wstaniesz. Jesteś jeszcze taka młoda — mówiła, choć potem, w ciszy swojego pokoiku, płakała z bezsilności. Mieszkali we trójkę w domu na przedmieściach Wrocławia — niby miasto, a jednak jak wieś, gdzie wszyscy wszystko wiedzą o wszystkich. Ojciec nigdy nie pomagał matce, nie mówił do niej ani do Marysi ciepło, był opryskliwy. Żadnego dobrego słowa. Gdy tylko Barbara zachorowała, spakował rzeczy i wyszedł z domu.
Marysia początkowo nie zrozumiała, co się dzieje. Może wyjazd służbowy? Ale w progu ojciec rzucił tylko:
— Odchodzę na zawsze. Takie życie to nie dla mnie, zwłaszcza z chorą żoną. Potrzebuję zdrowej kobiety, a nie kaleki. Jesteś już duża, sobie poradzisz. Pieniądze będę przesyłał.
Myślała, iż żartuje, aż drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Barbara leżała i uśmiechała się.
— Mamo, czemu się cieszysz? Jak teraz damy radę?
— Jakoś przeżyjemy, córeczko. I tak od niego widziałyśmy tylko złość i chamstwo. Idź do wujka Marka, powiedz, żeby przyszedł.
— Dobrze, mamo.
Marysia od dawna widziała, jak Marek patrzy na jej matkę — inaczej niż ojciec. Zawsze uśmiechnięty, mówił jej miłe słowa, na urodziny przynosił kwiaty i czekoladki, oczywiście gdy nikogo nie było. Marysia też dostawała słodycze, choć nigdy się nie pytała, dlaczego.
Ojciec nigdy nie dawał prezentów, choćby życzeń nie składał. Barbara trzymała się z dala od plotek, choć sąsiadki szeptały, iż to “latawica”. Pewnego razu, gdy Marysia miała trzynaście lat, podsłuchała, jak Marek wyznaje miłość:
— Basiu, zawsze będę przy tobie, kocham cię. Nie wątp w to, co by się nie działo.
A matka tylko się zaśmiała:
— Ech, ja już komuś oddana i wierna na wieki. Nie trzeba tych wyznań, Marku.
Marysia rozumiała, iż Marek kocha jej matkę, ale zachowywał się dyskretnie, nie narzucał się. Porównywała go z ojcem — i zawsze wychodziło na korzyść wujka.
Gdy Barbara złamała nogę, a potem okazało się, iż na kości rośnie narośl, ojciec wyparował jak kamfora. To wtedy odszedł na dobre. Marek natychmiast przybiegł z pomocą — przynosił leki, zawoził do lekarzy. Został z nimi na zawsze, choć Marysia choćby nie zauważyła, kiedy to się stało. Dbał o Barbarę z troską, aż w końcu znów stanęła na nogi. Dom wypełnił się śmiechem.
— Marysiu, ucz się dobrze. Zostaniesz lekarzem, wierzę w to — mówił Marek, a ona czuła, iż naprawdę w to wierzy.
Czasem widziała, jak chodzi pochmurny, ale przy Barbarze udawał uśmiech. Później zrozumiała — słyszał plotki.
— Patrzcie, sąsiad przy chorej kob