Autobus zatrzymał się na skrzyżowaniu w centrum miasta na Śląsku, gdy Jakub zauważył jej usta. Dziewczyna strzepnęła z rękawa biały puszek mniszka. Ten subtelny ruch warg, jakby całujących wiatr, uderzył go jak nagły promień słońca w ciemnym pokoju:
— Zostaniesz moją żoną — wykrztusił do nieznajomej, nie rozumiejąc, dlaczego w jej piwnych oczach odbiło się nagle całe jego życie.
Ona odwróciła się powoli, jej wzrok był nie tyle przestraszony, co chłodny, jakby oceniała nie człowieka, ale pęknięte płótno:
— Pan chyba zwariował.
— Będę najlepszym mężem. Zgadzaj się.
Rozśmiała się, odsłaniając lekko nierówne zęby:
— Dlaczego? Nie znam pana.
— To się poznajmy. Spotkajmy się jeszcze raz — ukłonił się teatralnie, nie dając jej dojść do słowa. — Jakub, inżynier z wielkimi planami. Miło mi.
— Kinga — odpowiedziała, jakby we śnie. — Malarka. Może sławna, a może nie.
— Idealna para: ścisły umysł i marzycielka — uśmiechnął się. — Będziemy się uzupełniać.
— Nie, dziękuję — odcięła. — Jestem już cała.
— Właśnie dlatego cię pokochałem — Jakub poczuł, jak serce bije mu szybciej. — Czekam jutro o ósmej przy fontannie w parku. Obiecuję wieczór, którego nie zapomnisz.
Kinga nie polubiła go. Nie zamierzała iść. Ale następnego dnia, chwaląc się przed koleżanką, opowiedziała, jak nieznajomy zaproponował jej małżeństwo, obiecując wieczną miłość.
— I odmówiłaś? — zawołała przyjaciółka. — Co ty? Trzeba korzystać, gdy ktoś zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Może jest bogaty! Poszłabyś na jego koszt.
— Czeka na mnie dziś — wzruszyła ramionami Kinga. — Chcesz, pójdziemy razem? Sprawdzimy, jak hojny jest. Sama nie wytrzymam, nudziarz z niego.
— Oczywiście, idziemy!
Nie skończyło się na jednym wieczorze. Jakub przywarł do nich jak cień. Nie żałował ani złotówek, ani czasu w dwie studentki akademii sztuk pięknych. Wiedział, czego chcą młode kobiety: bilety do kina, przytulne kawiarnie, drogie farby, dobre pędzle. On, inżynier z dziesięcioletnim stażem, pracował w firmie technologicznej i mógł sobie na to pozwolić.
Kinga nie ukrywała obojętności. Mówiła wprost, iż spotyka się z nim z nudów, póki nie znajdzie prawdziwej miłości. W kogoś innego. Robiła mu przysługę.
Jakub patrzył na nią jak na kapryśne dziecko i po każdej randce powtarzał:
— Będziesz moją żoną.
Śmiała się w odpowiedzi. Kto by chciał żonę, która patrzy na innych? Ale on nie ustępował. Nie zabiegał o nią — oblężał ją.
Czekał po zajęciach, zabierał na wystawy, dawał biżuterię, zapamiętywał jej nawyki. Wyczuwał jej adoratorów i „pozbywał się” ich (jednemu „przypadkiem” przyłożyli w bramie). Dzwonił do jej matki: „Pani córka zasługuje na więcej niż te chłopaczki”.
Kinga wściekała się, krzyczała, iż nie jest jego własnością i iż żyjemy w XXI wieku. Na złość umawiała się z rówieśnikami. Podobał się jej jeden chłopak z roku, ale był biedny. Student filologii z zamożnej rodziny patrzył na nią z góry. Muzyk z sąsiedniego domu kochał namiętnie, ale po tygodniu biegał już za inną.
Po każdym rozczarowaniu Jakub pojawiał się jak duch:
— Mówiłem, oni nie są dla ciebie.
Matka gwałtownie przeszła na jego stronę. Gdy Kinga się buntowała i zrywała kontakt, wzdychała: „Daremnie się upierasz. Małżeństwo to nie namiętność. On cię kocha, a z takim mężczyzną nie zginiesz”.
— Dziś jazz — podsuwał bilety do klubu, gdy szykowała się na randkę z kolejnym wielbicielem.
— On cię nie wart — mówił tydzień później, gdy tamten znikał z jej życia.
Kinga nie pytała, jak to robił. Głęboko w duszy wzruszała ją jego obsesja — jak w starym romansie, gdzie bohaterka jest warta walki.
— Wyjdź za mnie — powiedział po raz setny, podając gałązkę kwitnącej bzu, jej ulubionego. — Dostałem działkę, zbudujemy dom, będziesz miała pracownię.
— Nie kocham cię — wyszeptała. — Nie potrafię. Wybacz.
— Jeszcze nie próbowałaś. Będę taki, iż pokochasz.
Nagle poczuła zmęczenie — nie nim, ale sobą. Szukała kogoś, kto, jak zaczynała podejrzewać w wieku dwudziestu sześciu lat, po prostu nie istniał. Wszystkie „opcje” rozsypywały się jak piasek. Może matka miała rację i czas się poddać?
— Dobrze — powiedziała. Jego twarz rozbłysła radością, jakby ujrzał światło w tunelu.
Był idealnym mężem. Dawał kwiaty, nigdy nie wyrzucał, stawiał półki, remontował dom według jej szkiców, nosił ją na rękach przed gośćmi. Ale sypialnia stała się obowiązkiem („Chodź do mnie, kochanie, tęskniłem”). Dzieci nie wychodziły.
Kinga nie żyła. Znosiła jego miłość. Nie mogła przyzwyczaić się do nagłych pocałunków w kark, gdy kroiła sałatę.
Koleżanki zazdrościły, a ona chciała krzyczeć: „Zabierzcie go!” Ich małżeństwo było jak scena, gdzie grała rolę szczęśliwej żony.
Nie kłócili się — nie było o co. Pewnego dnia Kinga cisnęła w ścianę figurkę od teściowej. Jakub choćby nie mrugnął:
— Nic się nie stało, skleimy.
Zrozumiała: nigdy jej nie puści. Kupiła bilet na pociąg, spakowała torbę. Ale Jakub przyniósł syjamskiego kotka, o którym marzyła:
— Jesteś taka smutna… Może on pomoże?
Kinga została.
Bilet znalazł lata później, w książce. Wszystko pojął. Przy kolacji zapytał:
— Dlaczego wciąż ze mną jesteś? jeżeli chcesz odejść, nie zatrzymuję.
— Bo… — dobierała słowa — samotność jest gorsza.
Jakub uśmiechnął się, biorąc to za miłość.
Ale Kinga znała prawdę: przywykła do jego troski i bała się, iż on jest jedynym, który potrafi ją kochać.