Mieszkanie
Gdy Justyna z mężem wprowadzili się do bloku, na parterze już mieszkała para emerytów. Wanda Stanisławowa i Bronisław Janowicz zawsze chodzili razem – do sklepu, przychodni, na spacer. Szli pod rękę, wspierając się nawzajem. Rzadko widywano ich osobno.
Pewnego wieczora Justyna i Krzysztof wracali z imienin. Przed klatką stało pogotowie, a z drzwi wynoszono kogoś na noszach. Tuż za nimi, ledwie nadążając, dreptał Bronisław, stary, siwy jak gołąb, z przygarbionymi plecami. Jego twarz pokrywały głębokie bruzdy, a z szarych, przenikliwych oczu sączył się strach.
— Co się stało? — zapytał Krzysztof, podchodząc do staruszka.
Ten tylko machnął ręką, jakby mówił: *”Nic już nie pomoże.”* Krzysztof zwrócił się do jednego z ratowników, który właśnie wciągał nosze z wiotką, starszą kobietą do karetki.
— A pan kim jest? — burknął mężczyzna, nie patrząc na niego.
— Sąsiad. Martwię się.
— Nie przeszkadzaj, sąsiedzie. Martw się z boku. — Nosze zniknęły w środku, a ratownik zatrzasnął drzwi.
Bronisław próbował wsiąść za nimi.
— Gdzie? Lepiej niech pan zostanie. I tak nie pomoże żonie. Trafi na OIOM, pana tam nie wpuszczą. Tylko będzie pan zawadzał. Sąsiedzie, niech pan odprowadzi dziadka do domu i pilnuje go — rzucił medyk, zamykając się w środku.
Karetka odjechała z wyciem syreny. Bronisław, Krzysztof i Justyna stali, wpatrzeni w oddalające się światła, aż dźwięk całkiem zniknął.
— Chodźmy do domu, dziadku. Zimno, przeziębi się pan. Wyskoczył pan w samej koszuli. W szpitalu się nią zajmą — powiedział Krzysztof.
Starzec dał się zaprowadzić.
— Może do nas wstąpimy? Z kimś lżej — zaproponował Krzysztof, gdy stanęli przed otwartymi na oścież drzwiami mieszkania na parterze.
— Dziękuję. Wrócę do siebie. Będę czekał na Wandzię — szepnął, wchodząc do środka.
— Jak pan woli. Jesteśmy na piątym, numer siedemnaście — przypomniał Krzysztof.
Staruszek skinął głową i zamknął drzwi.
— Szkoda go. Całe życie razem — westchnęła Justyna, wspinając się po schodach. — Trzeba powiadomić rodzinę, niech przyjadą.
— Nie ma nikogo — odparł Krzysztof.
— Skąd wiesz?
— Gadaliśmy kiedyś. Brat zginął dawno temu. Jest jakiś siostrzeniec, ale czy starsi coś dla niego znaczą? Dzieci nie mieli. Jak straci Wandzię, zostanie sam. A starzy samotnie długo nie wytrzymują. Jak łabędzie.
— Nie wiedziałam, iż jesteś takim romantykiem. „Jak łabędzie” — parsknęła Justyna.
Następnego dnia po kolacji Krzysztof wybrał się do Bronisława.
— Sprawdź, czy czegoś nie potrzebuje. Żeby nie zaczął więdnąć z tęsknoty — zgodziła się Justyna.
Drzwi były uchylone. Krzysztof wszedł bez pukania.
— Dziadku, żyje pan? — zawołał w głąb mieszkania.
Z kuchni wytoczył się Bronisław, przygarbiony, z opuszczoną głową.
— Przepraszam, wpadłem sprawdzić. Czemu pan nie zamknął drzwi?
— Zapomniałem. Herbaty się napijesz?
— Właśnie jadłem. A pan coś jadł?
— Nie mogę przełknąć. Myślę tylko, jak tam moja Wandzia. — Oparł się o wytarty taboret.
Na stole stała niedopita filiżanka z wzorem czerwonych maków na złotym tle.
— Wandzia lubiła piękne naczynia — powiedział, głos mu się załamał. — Nie ma jej, a ja i tak nie potrafię pić ze zwykłego kubka. Przyzwyczaiłem się.
— Niech pan nie traci nadziei. Medycyna teraz nie taka jak kiedyś…
— Całe życie razem. Jak ja bez niej… Nigdy nie chorowała. Zawsze na nogach. A teraz… — Oparł twarz na dłoniach. — Myślałem, iż odejdę pierwszy. Lepiej tak. Ona by nie wytrzymała. Ja jestem twardszy. Idź już, poradzę sobie.
— No i jak? — spytała Justyna, gdy Krzysztof wrócił.
— Trzyma się. Mówi, iż nigdy nie chorowała.
— To znaczy, iż wyzdrowieje — podchwyciła żona.
Ale nazajutrz Bronisław przyszedł do nich i oznajmił, iż Wanda Stanisławowa odeszła. Poprosił o pomoc w pogrzebie.
Po ceremonii minęły dwa tygodnie. Wieczorem Justyna przysiadła się do Krzysztofa.
— Szkoda staruszka. Został zupełnie sam — zaczęła.
Mąż skinął głową, nie odrywając wzroku od meczu.
— Pomyślałam, że…
Znowu kiwnął, nie słuchając.
— Dlaczego potakujesz? Jeszcze nic nie powiedziałam! Odłożysz wreszcie ten telewizor?
— Nie można później?
— Nie. Michał za dwa miesiące kończy piętnaście lat. Za parę lat będzie dorosły. A jeżeli się ożeni? I przyprowadzi żonę właśnie do tego mieszkania.
— O czym ty mówisz? Jaką żonę?
— Czas leci. Jak my się tu pomieścimy we czworo? A w piątkę?
— Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
— Dziadek ma osiemdziesiąt jeden lat. To wiek. Wszystko może się zdarzyć. A on ma dwupokojowe mieszkanie. Jak odejdzie, przejdzie na państwo.
— I co z tego? Nie jesteśmy rodziną.
— Właśnie o to chodzi. Powinno przypaść Michałowi. Będzie miał gdzie wprowadzić żonę.
— Jakim cudem? — zainteresował się Krzysztof.
— Ważne, żeby nikt nas nie uprzedził.
— Serio? Chcesz go… — Przeciągnął palcem po gardle.
— Co? Oszalałeś? Żadnej zbrodni. Wszystko uczciwie. Zajmiemy się nim, zaopiekujemy. Opatrzność nad nim weźmiemy. Może choćby umowę. — Zamyśliła się. — Trzeba działać ostrożnie.
— Aaa… — przeciągnął Krzysztof. — Ty to masz głowę.
— A mężczyźni podobno mądrzejsi.
— Jak mu to zaproponujesz? Właśnie stracił żonę, a ty z umową. Jeszcze całkiem sprawny.
— Na razie. A jeżeli ktoś nas ubiegnie? Wtedy pożegnaj się z mieszkaniem.
— Już nasze? Nie przesadzasz?
— Powoli, krok po kroku. Najpierw zakupyNastępnego dnia Bronisław zapukał do ich drzwi, trzymając pod pachą teczkę z dokumentami, i z uśmiechem oznajmił, iż przepisuje mieszkanie na Michała, bo wie, jak bardzo im to ułatwi życie.