Mieszkanie
Kiedy Zosia z mężem wprowadzili się do bloku, na parterze od dawna mieszkali emeryci – Helena Stanisławowa i Kazimierz Janowicz. Chodzili wszędzie razem: do sklepu, do przychodni, na spacery. Trzymali się pod rękę, wspierali nawzajem. Rzadko widywano ich osobno.
Pewnego wieczoru Zosia i Wojtek wracali z imienin. Pod ich blokiem stało pogotowie, a przez drzwi wynoszono kogoś na noszach. Za nimi dreptał dziadek Kazimierz, ledwo nadążając.
Wszyscy mówili na niego „dziadek Kazimierz”, ale jego żonę tytułowali wyłącznie imieniem i patronimikiem – Helena Stanisławowa. Staruszek był zupełnie siwy, choćby zarost w głębokich zmarszczkach twarzy miał w tym samym kolorze. Zapadnięte powieki niemal zasłaniały blade, szkliste oczy. Wyglądał na zagubionego i przerażonego.
– Co się stało? – zapytał Wojtek, podchodząc do niego.
Dziadek machnął tylko ręką – może oznaczało to, iż sprawa jest poważna, a może chciał powiedzieć: „Nie teraz”. Wojtek zwrócił się do jednego z ratowników, który właśnie wpychał nosze z kruchej, drobnej staruszki do karetki.
– A wy kim jesteście? – burknął mężczyzna.
– Sąsiadem jestem, martwię się – odparł Wojtek.
– Nie przeszkadzajcie, sąsiedzie. Martwcie się z boku. – Nosze zniknęły w środku, ratownik wskoczył za nimi i zatrzasnął drzwi.
Dziadek Kazimierz próbował też wsiąść.
– Gdzie? Lepiej zostańcie. Nic swojej żonie nie pomoże. Trafi na OIOM, a was tam nie wpuszczą. Tylko przeszkadzać będziecie. Sąsiedzie, odprowadźcie dziadka do domu i dopilnujcie, żeby nie zrobił sobie krzywdy – powiedział ratownik, zamykając drzwi od środka.
Karetka ruszyła z piskiem syreny. Dziadek Kazimierz, Wojtek i Zosia długo wsłuchiwali się w jej dźwięk, aż zniknął w oddali.
– Chodźmy do domu, dziadku. Nie lato przecież, zmarzniesz. Wyskoczyliście w samej koszuli. On ma rację, w szpitalu będzie pod opieką – powiedział Wojtek.
Staruszek pozwolił się zaprowadzić.
– Może do nas wstąpicie? Lżej z kimś przy sobie – zaproponował Wojtek przed otwartymi na oścież drzwiami mieszkania na parterze.
– Dziękuję. Ja do domu. Będę czekał na Helusię – szepnął, wchodząc do środka.
– No, jak wiecie. Gdyby coś, mieszkamy na piątym piętrze – przypomniał Wojtek.
Dziadek skinął głową i zamknął drzwi.
– Szkoda go, całe życie razem – westchnęła Zosia, wchodząc po schodach za mężem. – Trzeba by rodzinę zawiadomić, niech przyjadą, dopilnują go.
– Nie ma nikogo – odparł Wojtek.
– Skąd wiesz? – zdziwiła się Zosia.
– Rozmawiałem kiedyś. Brat zginął młodo. Gdzieś tam jest siostrzeniec, ale czy staremu to potrzebne? Dzieci z Heleną nie mieli. Więc jeżeli coś się stanie, zostanie zupełnie sam. A starzy ludzie samotnie długo nie pociągną. Jak bociany – jak straci partnera, to z tęsknoty umrze.
– No proszę, nie wiedziałam, iż mój mąż to taki romantyk. Jak bociany… – prychnęła Zosia.
Następnego dnia po kolacji Wojtek wybrał się odwiedzić dziadka.
– Idź, może pomocy potrzebuje. Żeby nie zasmucił się za bardzo – zgodziła się Zosia.
Wojtek zszedł na parter. Drzwi do mieszkania dziadka stały otworem. Wszedł pośpiesznie.
– Dziadku, żyjecie? – zawołał w głąb mieszkania.
Z kuchni wyszedł dziadek Kazimierz – przygarbiony, przybity.
– Przepraszam, przyszedłem sprawdzić, jak tam. Drzwi czemu otwarte?
– Zapomniałem – machnął ręką. – Wchodźcie, herbaty się napijecie?
– Nie, dopiero co kolację jadłem. Wy sami jedliście coś?
– Ani kęsa nie przełknę. Myślę tylko, jak tam moja Helusia. – Staruszek ciężko usiadł na wytartym taborecie.
Wojtek zajrzał do schludnej kuchenki. Na stole stała niedopita filiżanka z spodkiem. Malowane na niej jaskrawe maki ze złotymi listkami rzucały się w oczy.
– Moja Helena lubiła ładne naczynia – westchnął dziadek. – Jej nie ma, a ja nie śmiem pić ze zwykłego kubka. Przyzwyczajenie, wiecie. Napijecie się?
– Nie martwcie się na zapas. Medycyna teraz nie taka jak kiedyś…
– Całe życie razem. Nie wyobrażam sobie bez niej… A przecież nigdy poważnie nie chorowała. Zawsze na nogach. Widocznie siły wyczerpała. – Dziadek jakby westchnął, jakby łzę uronił, nie słuchając Wojtka. – Myślałem, iż pierwszy odejdę. A teraz widzę, iż tak lepiej. Jej byłoby ciężej. Ja twardy jestem. Idźcie już, ze mną będzie dobrze.
– No i jak dziadek? – zapytała Zosia, gdy Wojtek wrócił.
– Da radę. Mówił, iż nigdy nie chorowała.
– No to wyzdrowieje – podchwyciła żona.
Ale następnego dnia dziadek przyszedł do nich i oznajmił, iż Helena Stanisławowa odeszła. Nazwał ją właśnie tak – po imieniu i patronimiku. Poprosił o pomoc w pogrzebie.
– Oczywiście, wchodźcie, ustalimy szczegóły – zgodził się Wojtek.
Minęły dwa tygodnie od pogrzebu. Pewnego wieczoru Zosia przysiadła się do męża na kanapie.
– Szkoda staruszka. Zupełnie sam został – zaczęła.
Wojtek skinął głową, nie odrywając wzroku od telewizora. Leciał mecz.
– Pomyślałam sobie…
Wojtek znów skinął, choćby nie słuchając.
– Co się zgadzasz, jak jeszcze nic nie powiedziałam? Odłącz się od tego telewizora – warknęła.
– Nie można później? – Wojtek śledził grę na ekranie.
– Nie można. Krzysiek za dwa miesiące kończy piętnaście lat. Kilka lat i dorosły będzie. A jeżeli się ożeni? Żonę, niech wam będzie, do tego mieszkania przyprowadzi – rzuciła Zosia.
– O czym ty? Jaką żonę? Kto? – Wojtek w końcu oderwał wzrok od telewizora, spojrzał na nią.
– No właśnie. Czas leci. Jak my się tu we czworo pomieścimy? A w piątkę? – ciągnęła.
– Nie łapię, do czego zmierzasz. – Wojtek był rozdrażniony. Jego ulubiona drużyna przegNastępnego dnia Zosia uśmiechnęła się do siebie, widząc, jak dziadek Kazimierz i Oksana wracają z targu obładowani zakupami, trzymając się za ręce jak para młodych zakochanych.