Mieszkanie i skargi męża.

newskey24.com 1 dzień temu

Dzisiaj znów wróciłam do mojego małego, ale przytulnego mieszkania. Kwiaty na parapecie, stare ulubione fotelko w kącie – to mój kawałek świata. Po ślubie z Jakubem postanowiliśmy tu zamieszkać. Myślałam, iż to będzie nasz mały raj. Minęły zaledwie dwa miesiące, a mój mąż już codziennie narzeka, jak daleko ma do pracy. Najpierw myślałam, iż to zwykłe zmęczenie, ale teraz te pretensje powtarzają się jak mantra. Nie wiem już, jak reagować. Mam się poddać i wyprowadzić? A może trzymać się swojego, bo to przecież moje własne cztery kąty? Wiem tylko jedno: jego marudzenie zaczyna mnie powoli dobijać. I boję się, iż to dopiero początek kłopotów.

Z Jakubem jesteśmy małżeństwem od pół roku. Przed ślubą mieszkał z rodzicami na drugim końcu Warszawy, a ja – w swoim mieszkanku, które kupiłam dzięki pomocy rodziców i kredytowi. Jedynka, nieduża, ale dla dwojga jak najbardziej wygodna. Włożyłam w nie całe serce: pomalowałam ściany na ciepły beż, powiesiłam firanki, które sama wybrałam, ustawiłam półki z książkami. Gdy decydowaliśmy, gdzie zamieszkamy po ślubie, zaproponowałam swoje mieszkanie. Jakub się zgodził: „Kasia, twój lokal jest blisko centrum, a swoje to zawsze lepsze niż wynajmowane”. Byłam w siódmym niebie, wyobrażałam sobie wspólne gotowanie obiadów, wieczory z filmami, snucie planów. Chyba jednak moje marzenia były zbyt różowe.

Pierwsze tygodnie były spokojne. Jakub pomagał przy drobnych remontach, kupiliśmy razem nową kanapę, żartowaliśmy nawet, iż nasze mieszkanie to gniazdko dla dwojga. Ale potem zaczął wracać z pracy coraz bardziej markotny. „Kasia – wzdychał – dziś jechałem półtorej godziny, korki koszmarne”. Jego biuro jest na peryferiach, a od naszego mieszkania to faktycznie dobra godzina drogi, czasem i więcej, jeżeli korki. Współczułam, radziłam wyjeżdżać wcześniej albo szukać krótszej trasy. Ale to go nie przekonywało. „Nie rozumiesz – mruczał – tracę trzy godziny dziennie na dojazdy. To nie jest życie”.

Starałam się być wyrozumiała. Mówiłam: „Kubuś, może pomyślimy, jak ułatwić ci dojazdy? Zmienimy samochód, spróbujemy carsharingu?” Ale on tylko machał ręką: „Samochód nie pomoże, Kasia. Trzeba mieszkać bliżej mojej pracy”. Blizej? Czy on proponuje przeprowadzkę? Spytałam wprost, a on tylko przytaknął: „No tak, byłoby prościej, gdybyśmy wynajęli coś koło biura”. Mało się nie zakrztusiłam kawą. Wynająć? A co z moim mieszkaniem? Z moim domem, za który płaciłam pięć lat kredytu, który urządzałam z taką miłością? Tak po prostu zostawić i przenieść się na drugi koniec miasta, bo jemu niewygodnie?

Próbowałam wytłumaczyć, iż to mieszkanie to dla mnie nie tylko cztery ściany. To mój pierwszy poważny krok, moja niezależność. Jestem z niego dumna, choćby jeżeli jest małe i nie w najmodniejszej dzielnicy. Ale Jakub patrzył na mnie jak na uparciucha i mówił: „Kasia, to tylko mieszkanie. Możemy je wynająć i żyć tam, gdzie mi będzie wygodniej”. Wygodniej jemu! A co ze mną? Mnie do pracy mam dwadzieścia minut na piechotę. Uwielbiam tę dzielnicę – park, w którym spaceruję, kawiarnię, gdzie spotykam się z koleżankami, sąsiadkę, która częstuje mnie pierogami. Dlaczego ja mam to wszystko rzucić?

Z dnia na dzień sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Teraz Jakub narzeka nie tylko na dojazdy. To mu za ciasno w jedynce, to za głośno przez sąsiadów z góry, to „tu śmierdzi starym domem”. Starym? To blok ma trzydzieści lat, a ja dopiero co zrobiłam remont! Zaczynam podejrzewać, iż chodzi nie tylko o drogę. Może po prostu nie chce mieszkać u mnie, bo to „moje”? Spytałam kiedyś: „Kubuś, gdybyśmy mieszkali u twoich rodziców, też byś tak jęczał?” Zawahał się, po czym burknął: „Tam też daleko, ale przynajmniej jest przestronniej”. Przestronniej? Czyli moje mieszkanie mu nie odpowiada?

Poszłam po radę do mamy. Wysłuchała mnie i powiedziała: „Kasia, małżeństwo to kompromis. jeżeli tak mu ciężko, znajdźcie złoty środek”. Ale jaki złoty środek? Wynająć moje mieszkanie i przenieść się tam, gdzie jemu lepiej? Zostać tu, słuchając jego narzekań? Zaproponowałam inny pomysł: niech Jakub poszuka pracy bliżej nas. Jest inżynierem, ofert nie brakuje. Ale on tylko parsknął: „Co ty, dziesięć lat w tej firmie, nie zamierzam wszystkiego rzucać”. A ja powinnam rzucić swój dom?

Teraz tkwię w martwym punkcie. Część mnie chce się upierać – to moje mieszkanie, mam prawo żyć tam, gdzie czuję się dobrze. Ale druga część boi się, iż to zniszczy nasze małżeństwo. Kocham Jakuba, nie chcę się z nim kłócić, ale jego ciągłe marudzenie doprowadza mnie do szału. Czuję się winna, jakbym to ja skazywała go na mękę. Ale potem myślę: dlaczego to ja mam rezygnować ze swojego? Wiedział, gdzie będziemy mieszkać, kiedy się zgadzał. Dlaczego teraz ja mam wszystko zmieniać?

Dałam sobie czas do końca miesiąca na decyzję. Może wynajmiemy coś w połowie drogi między jego pracą a moją? Ale myśl, iż moje mieszkanie stałoby się puste albo obce, rozrywa mi serce. A może Jakub w końcu się opamięta i przestanie narzekać? Nie wiem. Na razie tylko staram się nie wybuchać, gdy znowu zaczyna swoje o korkach. Ale jedno wiem na pewno: to mój dom i nie chcę go tracić. choćby dla miłości. A może właśnie miłość to coś, co nie zmusza do takich wybMoże jednak powinnam porozmawiać z nim szczerze o tym, co czuję, zanim decyzja zapadnie sama, a resztki miłości przegryzą te codzienne pretensje.

Idź do oryginalnego materiału