O prowadzeniu galerii sztuki w Domu Handlowym Merkury na warszawskim Żoliborzu z Antoniną Marat rozmawia Michał Podziewski
Od kwietnia 2024 roku prowadzisz Galerię Zegarmistrzyni, która działa w wyjątkowej przestrzeni delikatesów spożywczych Społem w Domu Handlowym Merkury na warszawskim Żoliborzu. Dlaczego akurat to miejsce?
Jestem mieszkanką Żoliborza i do Merkurego codziennie chadzam na zakupy. Już jakiś czas temu zaczęłam zwracać uwagę na opuszczoną budkę na poziomie –1, tuż obok kas. Wiedziałam, iż poprzednio mieścił się w niej warsztat zegarmistrza Włodzimierza Skowrona, który działał w tym miejscu prawie 20 lat, ale odkąd przeszedł na emeryturę w 2023 roku, budka stała pusta. Przez dłuższy czas po głowie chodziła mi myśl, iż super byłoby w takiej nietypowej przestrzeni pokazywać sztukę. W końcu w kwietniu tego roku skontaktowałam się z zarządem Społem i w dawnej siedzibie zegarmistrza zadomowiła się Zegarmistrzyni.

Galeria Zegarmistrzyni, fot. Stanisław Wojtiuk
Jak radzisz sobie ze specyfiką tej nietypowej lokalizacji?
Sama budka jest bardzo kompaktowa, łatwo byłoby ją złożyć i rozłożyć w dowolnym miejscu. Prawdę mówiąc, nie wiem, jak to się stało, iż wylądowała akurat w przestrzeni sklepu spożywczego. W środku mieszczą się maksymalnie dwie osoby. Dlatego wystawy w Zegarmistrzyni w założeniu ogląda się przez szybę, zaglądając przez witrynę do wnętrza. Ta mikroskopijna przestrzeń jest oczywiście sporym wyzwaniem, ale też na swój sposób zaletą. zwykle wystarcza nam miejsca tylko na dwie–trzy prace. Na pierwszy rzut oka to duże utrudnienie, ale jednocześnie pozwala dać pokazywanym dziełom centralne miejsce i nakierować na nie uwagę zwiedzających, która w kontekście większych wystaw zbiorowych lub instytucjonalnych mogłaby się rozproszyć.
Planujesz nawiązywać w programie galerii do poprzedniej funkcji tego lokalu albo historii samego Merkurego?
O samym zegarmistrzu mam szczątkowe informacje, pochodzące głównie od osób, z którymi nawiązałam kontakt podczas wernisaży, klientów Społem pamiętających pana Włodzimierza. Podzielili się ze mną swoimi wspomnieniami z nim związanymi. Opowiadali o tym, iż założył warsztat w tym miejscu, już będąc na emeryturze, a z zawodu był inżynierem. Albo o tym, iż w PRL-u często jeździł do Iranu – ale nie dowiedziałam się, w jakim celu. Układa się to w pozlepianą mozaikę, być może miejscami nieprawdziwą. Niestety pan Włodzimierz zmarł chwilę przed otwarciem galerii. Dla mnie prowadzenie tej galerii jest rodzajem hołdu dla jego rzemiosła. Dlatego też nie chciałam zmieniać nazwy – tym samym przedłużyłam jego historię i pamięć o nim. Nasze zawody całkowicie się różnią, ale w końcu funkcjonujemy w tej samej przestrzeni. Co chwila znajduję okruchy wspomnień po nim w postaci wskazówek i tarcz zegarków pozostawianych w różnych szufladach. Traktuję je jako amulety szczęścia i powodzenia. Z samym Merkurym też czuję się ściśle związana, nie wyobrażam sobie Żoliborza bez niego. Moja budka stoi pod ścianą wyłożoną mozaiką Krzysztofa Henisza z lat 60. Widać ją na każdej dokumentacji wystaw. Lubię myśleć o tym, iż działalnością galerii dokładam nową cegiełkę do historii tego budynku.

Galeria Zegarmistrzyni, wystawa Konstantego Konopińskiego i Cypriana Szablaka „kind of cool/kind of tired”, fot. Stanisław Wojtiuk
Z jaką wizją zakładałaś galerię? Jaki jest jej rys programowy?
Przede wszystkim zależało mi na pokazywaniu młodych artystów i artystek, przez cały czas studiujących na ASP albo świeżo po jej ukończeniu. Galeria nie ma teraz skonkretyzowanego profilu, nie skupiam się tylko na jednym określonym medium czy tematyce. Każda wystawa opiera się na ścisłej współpracy artystyczno-kuratorskiej, wszystko wymyślam razem z artystami i artystkami. Prace pokazywane w Zegarmistrzyni są często site-specific, tworzone pod tę przestrzeń i jej charakter. Nie chcę stawiać artystów przed faktem dokonanym, wtłaczać ich w moją kuratorską wizję. Chciałabym, żeby budka była dla nich polem eksperymentu, w którym wspólnie zastanawiamy się, jak najlepiej wykorzystać potencjał tej niewielkiej przestrzeni.
Pewnego rodzaju motywem przewodnim jest idea scenografii totalnej. Sama jestem fanką wystaw scenograficznych, w których architektura i scenografia wystawy pełnią istotną funkcję i nadają ton odbiorowi całości. Chciałam, żeby Zegarmistrzyni stała się miejscem, w którym tego rodzaju podejście będę przekładać na mikroskalę. Przy każdej kolejnej wystawie dążę do tego, by sama budka także ulegała drobnym metamorfozom i zmieniała wygląd.
Działasz już ponad pół roku. Co dotychczas wydarzyło się w Zegarmistrzyni?
W samej Zegarmistrzyni zrobiłam cztery wystawy. Zaczęliśmy od onirycznego i nawiązującego do mitologii słowiańskiej Fantazmatu Marii Karnkowskiej oraz projektu dyplomowego Stanisława Wojtiuka, który w globalnym fenomenie miłości do pizzy dostrzegł opowieść o społecznych rytuałach i wytwarzaniu wspólnoty. Ostatnia wystawa, Cypriana Szablaka, podejmująca problem samopoświęcenia i przepracowania w środowisku sztuki, była dotychczas największym wyzwaniem, ponieważ praca, którą jakimś cudem wsadziliśmy do budki, była ogromna. Cyprian wykonał ją w autorskiej technice cyjanotypii na żywicy epoksydowej i wykorzystał do niej materiały, figurki i przedmioty znalezione w rodzinnym domu. Całość miała bardzo osobisty charakter i opierała się na jego doświadczeniach z dzieciństwa. Cyprian przez kilkanaście lat w dzieciństwie trenował pływanie i mechanizmy sportowego rygoru dostrzegał później na każdym kroku również w świecie kultury.
Z kolei najbardziej polityczną, a jednocześnie najbardziej konceptualną wystawą, jaką dotychczas zorganizowałam, była We Queer You Kacpra Grenia. Kacper squeerował Weihnachtspyramide, czyli popularną niemiecką dekorację bożonarodzeniową. W tym celu rozłożył piramidę na części pierwsze i pieczołowicie przemalował każdy element na różowo, przechwytując symbol raczej patriarchalnych i tradycyjnych relacji społecznych. Wpisał ją także w kontekst historyczny, zestawiając z innymi wizerunkami piramid wyrażającymi treści polityczne: Pomnikiem III Międzynarodówki Tatlina czy rycinami symbolicznie odtwarzającymi hierarchię klas w systemie kapitalistycznym.

Galeria Zegarmistrzyni, wystawa Marii Karnkowskiej „Fantazmat”, fot. Stanisław Wojtiuk
Jak wyglądają twoje relacje ze społecznością Społemu? Czujesz się już tu zakorzeniona?
Gdy rozpoczynałam moją przygodę z galerią, byłam bardzo wszystkim zestresowana. Tym, jak zostanę przyjęta przez stałych bywalców Merkurego, czy nie będę tylko dodatkowym obciążeniem dla pracy pań na kasie, czy montaż wystaw albo wernisaże nie będą oznaczać dla nich jedynie zamieszania i hałasu.
Na samym początku faktycznie doszło do kilku zaskakujących incydentów. Na szybie i ścianach budki zaczęły pojawiać się anonimowe napisy pokroju: „co za świństwo”, „won”. Ktoś choćby wydrukował i przykleił naklejkę z upolitycznionymi treściami w stylu: „z taką sztuką to do muzeum Rafała T, a nie do nas” – w końcu otwarcie zbiegło się z gorącym okresem przedwyborczym. Ale wydaje mi się, iż z czasem udało mi się zakorzenić w Merkurym i lepiej zapoznać z jego bywalcami. Od razu zrozumiałam też, jak ważne są bezpośredni kontakt z odwiedzającymi czy organizowanie oprowadzań, choćby w takiej mikroprzestrzeni.
Dostrzegasz zainteresowanie wystawami ze strony osób robiących zakupy albo pracujących na kasie?
Tutaj gablotkowość galerii jest na swój sposób atutem. Mam wrażenie, iż gdy „zwiedzanie” polega na zaglądaniu przez szybę, to ludzie są śmielsi, zatrzymują się, przystają, choćby na chwilę, znajdują moment w środku zakupowego amoku. Z większością pań kasjerek mam super kontakt. Często mi pomagają, podpytują mnie, o co chodzi w wystawach, pytają, co będziemy pokazywać na kolejnych. Jedną z największych satysfakcji z prowadzenia galerii jest poznawanie właśnie ich opinii. Raz, gdy musiałam kupić płyn do czyszczenia szyb w dziale detergentów piętro wyżej, wdałam się w długą dyskusję z ekspedientką o pracach Marii Karnkowskiej z inauguracyjnej wystawy Fantazmat. Były one utrzymane w surrealistycznej atmosferze i opierały się na sennych wizjach Marii, przez co były otwarte na liczne interpretacje i odczytania – wymieniałyśmy się nimi. Innym razem jedna z pań powiedziała mi, iż nie może patrzeć za dużo na wystawę Stasia Wojtiuka o kulturze jedzenia pizzy, bo od razu robi się głodna. Takie żywe reakcje i choćby drobne interakcje są dla mnie cenne, bo pokazują, iż moja obecność wnosi coś do codziennego życia Merkurego. To jest dla mnie bardzo satysfakcjonujące, ponieważ od początku chciałam, żeby działalność Zegarmistrzyni była adresowana także do osób, które być może na co dzień nie mają kontaktu ze sztuką, ale gdy ta pojawi się w ich dzielnicowym sklepie spożywczym, żywią duże zainteresowanie i ciekawość. Ważne jest dla mnie niezamykanie się w hermetycznych czterech ścianach white cube’a i wychodzenie ze sztuką do miejsc, w których zwykle trudno ją spotkać.

Galeria Zegarmistrzyni, wystawa Cypriana Szablaka „I tak w kółko”, fot. Janusz Kurella
Ostatnio jednak po raz pierwszy wyszłaś w miasto i zorganizowałaś wystawę poza Merkurym.
W ramach tegorocznej edycji festiwalu Fringe zorganizowałam wystawę kind of cool / kind of tired Kostka Konopińskiego i Cypriana Szablaka. Odbyła się ona w przejściu podziemnym pod Rondem Czterdziestolatka, w lokalu handlowym wciśniętym między fryzjera a sklep z odzieżą XXL, tuż obok McDonalda i Lewiatana. Celowo chciałam wpasować się w specyfikę przestrzeni pasażu handlowego –tłocznie uczęszczanej, ale zwykle przez ludzi, którzy w pośpiechu pędzą na przystanek i raczej rzadko się zatrzymują, żeby zanurzyć się w charakter tego miejsca. Korespondowało to z pokazywanymi pracami. Film Kostka anyway, I thought that was kind of cool kontynuuje jego fascynację internetowymi dziwactwami i w całości składa się z klipów i filmików odgrzebanych z czeluści YouTube’a. Przeważnie pochodzą one z czasów sprzed całkowitego skomercjalizowania tej platformy, kiedy to ludzie wrzucali do sieci treści z czystej ciekawości, dzielili się zabawnymi albo pozbawionymi sensu migawkami rzeczywistości. Zmontowane przez Kostka w jedną całość klipy są pozbawione narracyjnej ciągłości, ale tworzą doświadczenie filmowe oddające dziwność wczesnego Internetu. Jednocześnie wystawa opowiadała o natłoku contentu, mediów i obrazów, które doprowadzają nas do skrajnego przebodźcowania i przemęczenia. Dlatego drugim obiektem była praca-ławka Cypriana Weź się w końcu…, oferująca możliwość upragnionego wytchnienia. Narracja wystawy oscylowała zatem między ciągłym pędem a chwilami (pozornego?) odpoczynku, przez co ciekawie korespondowała z dynamiką przejścia podziemnego. Ta wystawa stanowiła także inaugurację cyklu Zegarmistrzyni On Tour, czyli serii pop-upowych wystaw, które planuję zorganizować w różnych przestrzeniach użytkowych – liminalnych, niewidocznych, często zapominanych.
Masz zaplanowane kolejne przystanki?
Marzy mi się zimowa wystawa na bazarku pod Halą Mirowską. Znajduje się tam sporo pustych, nieużywanych lokali handlowych. Kolejnym pomysłem jest wystawa w pralni samoobsługowej. Niestety w Warszawie prawie wszystkie należą do jednej korporacji, która – z tego, co się orientuję – nie jest zainteresowana organizacją projektów wystawienniczych. Przynajmniej na razie! Takich lokalizacji mam w głowie mnóstwo. Pozornie są niedostępne, ale być może dopóki się nie spróbuje. To jest też trochę motto Zegarmistrzyni – robić coś, bo się nie wiedziało, iż się nie da. Główną przeszkodą są oczywiście pieniądze, bo tego rodzaju przestrzenie zwykle są sprywatyzowane, a jeżeli należą do miasta, to urząd niechętnie wynajmuje je krótkookresowo.

Galeria Zegarmistrzyni, wystawa Kacpra Grenia „We Queer You”, fot. Stanisław Wojtiuk
Jakie masz obserwacje po swoim debiucie w tegorocznej edycji Fringe Warszawa – weekendzie sztuki niezależnej?
Uważam, iż Fringe w swojej idei jest niezwykle cenny i stanowi niesłychany pokaz siły i różnorodności kultury niezależnej w Warszawie. Cieszy mnie, iż taka inicjatywa istnieje, i mam ogromny szacunek dla jej organizatorów. Jednocześnie to, iż festiwal trwa tylko 4 dni w roku, a pokazuje się na nim niemal 90 kolektywów i inicjatyw, prowadzi też do gorzkiej refleksji na temat kultury offu. Bo co dzieje się z tymi ludźmi przez pozostałe 361 dni? Gdzie mogą pokazywać swoje prace, jeżeli nie posiadają stałej siedziby? Skąd pozyskiwać dofinansowanie na projekty? Te cztery dni adrenaliny zostawiają nas z refleksją – co dalej? Czy teraz czekamy cały rok, żeby mieć szansę znów zaistnieć na artystycznej scenie?
Moje główne wrażenie z tegorocznego Fringe’a wiąże się z tym, iż faktycznie dużo wydarzeń i wystaw odbywało się w przestrzeniach niegaleryjnych – na ogródkach działkowych, w holu bloku na Osiedlu za Żelazną Bramą, w zabytkowej aptece czy na parkingu między kamienicami. To był dla mnie duży plus, bo tego najbardziej brakuje mi chociażby w Warsaw Gallery Weekend. Fringe dał mi ogromną frajdę z tego, iż spacer po wystawach staje się spacerem po dziwnych przestrzeniach, w których na co dzień sztuki nie oglądamy, ale nagle zaczyna pączkować i wyskakiwać w zupełnie nieoczekiwanych miejscach.
Czy z twojej perspektywy to „wyjście sztuki na ulice” zakończyło się sukcesem?
Faktycznie, w moich rozmowach z innymi artystami czy kuratorkami często pojawiały się głosy, iż ten weekend obfitował w interakcje z przypadkowymi przechodniami, sąsiadkami z bloku, które wpadły zobaczyć wystawę, albo osobami niezwiązanymi zawodowo ze sztuką. Wydaje mi się jednak, iż przez cały czas jest dużo pracy do zrobienia, a środowisko kultury niezależnej w Warszawie pozostaje dość hermetyczne. Mnie także zależy na docieraniu do jak najszerszej publiczności, ale pytanie, czy choćby nieświadomie nie robimy wciąż wystaw pod upodobania i zainteresowania osób ze swojej bańki. To jest dylemat, z którym sama się ciągle borykam.

Antonina Marat, fot. Stanisław Wojtiuk
Z czym dla ciebie wiąże się działanie w ramach offowego, niezależnego obiegu sztuki?
Denerwuje mnie udawanie, iż funkcjonowanie na marginesie to coś pociągającego, iż nam, młodym ludziom w sztuce, żyje się zajebiście i jesteśmy rozchwytywani. Sama Zegarmistrzynię utrzymuję z mojej pracy w gastro. Chciałabym utrzymywać się ze sprzedaży prac z wystaw, na czym oczywiście korzystaliby także artyści, ale jestem realistką. Żartuję sobie, iż prowadzę galerię komercyjną, która samoistnie stała się niekomercyjna. Nie chcę za bardzo fetyszyzować offu i robienia rzeczy za darmo. Jak wspominała współzałożycielka Nowego Złotego we Wrocławiu Magda Kreis w jednym z poprzednich numerów NN6T, paliwem offu jest energia do działania. Pytanie tylko, czy to paliwo się za gwałtownie nie wyczerpuje i czy jest to energia odnawialna. Zdaję sobie sprawę, iż gdyby przestało mi starczać sił na prowadzenie Zegarmistrzyni, to na moje miejsce pojawi się wiele kolejnych podobnych inicjatyw. Po jakimś czasie pewnie też znajdą się na skraju wyczerpania i wypalenia, będą borykać się z ciągłym brakiem środków. Tylko jakie inicjatywy i jakich artystów przez takie sytuacje tracimy bezpowrotnie?
Antonina Marat – kuratorka i producentka wystaw, założycielka galerii Zegarmistrzyni. Absolwentka Wydziału Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich na ASP w Warszawie. Współpracuje z galerią lokal_30.
Michał Podziewski – absolwent Wydziału Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich na ASP w Warszawie, członek grupy badawczej Rurammmi, pasjonat infrastruktury energetycznej.














