Mężatka od dekady: Szczerze szanuję i kocham moją teściową.

twojacena.pl 1 miesiąc temu

Już od dziesięciu lat jestem żoną Damiana, a moją teściową, Elżbietę Stanisławową, szczerze szanuję i choćby darzę ją uczuciem. To ciepła, troskliwa kobieta, zawsze gotowa pomóc z dziećmi lub poczęstować nas swoimi słynnymi pierogami. Ale jest jedna rzecz, do której nigdy nie potrafiłam się przyzwyczaić — zawsze zostawia łyżkę w misce z sałatką! I nie tylko ją tam kładzie, ale wręcz wbija, jak sztandar na szczycie góry. Na Wielkanoc znów zasiądziemy przy jej stole, a ja już psychicznie szykuję się na ten kulinarny rytuał. Choć, szczerze mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom kolorytu i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.

Elżbieta Stanisławowa to kobieta, której nie sposób nie podziwiać. Gdy tylko wyszłam za Damiana, jak każda młoda synowa, trochę się bałam teściowej. Słyszałam opowieści przyjaciółek o „potworach w spódnicy”, którzy krytykują każdy szczegół. Ale moja teściowa okazała się zupełnie inna. Powitała mnie uśmiechem, nauczyła piec swoje legendarne szarlotki i nigdy nie narzucała nieproszonych rad. Gdy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Staś, stała się dla nich najlepszą babcią: bawi się z nimi, czyta bajki, a jej sekretny zapas cukierków to już rodzinna legenda. Naprawdę dziękuję losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.

Wszystko zaczęło się podczas pierwszej rodzinnej kolacji, na którą przyszliśmy z Damianem jeszcze jako narzeczeni. Elżbieta Stanisławowa zastawiła stół jak na królewskie przyjęcie: sałatka jarzynowa, sałatka z krabem, galaretka, pieczona kaczka — wszystko doskonałe. Starając się być grzecznym gościem, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. Wtedy zobaczyłam: w środku miski z jarzynową sterczy ogromna łyżka, niczym wieża w centrum miasta. Pomyślałam, iż to przypadek, więc delikatnie wyjęłam łyżkę i położyłam obok. Ale pięć minut później teściowa, przechodząc obok, znów ją tam wbiła! „Tak wygodniej, Kasiu, bierz, nie krępuj się!” — powiedziała z uśmiechem. Skinęłam głową, ale wewnątrz przeżywałam szok kulturowy.

Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każde święto — Boże Narodzenie, Wielkanoc, urodziny — pojawia się w sałatkach jak nieunikniony gość. Czasem to jarzynowa, czasem sałatka warstwowa, a raz choćby w sałatce greckiej, gdzie wyglądała jak intruz między fetą i oliwkami. Próbowałam walczyć: wyjmowałam łyżkę, kładłam na serwetce, proponowałam rozłożyć sałatkę wcześniej. Ale Elżbieta Stanisławowa jest nieugięta. „Kasiu, to tradycja — mówi. — U nas w rodzinie zawsze tak robili!” Damian tylko się śmieje: „Mamo, kto teraz wbija łyżki w sałatkę?” A ona na to: „Wy, młodzi, nic nie rozumiecie o prawdziwym biesiadowaniu!”

Gdy myślę o nadchodzącej Wielkanocy, już teraz widzę ten stół. Elżbieta Stanisławowa, jak zawsze, zasiądzie na honorowym miejscu w świątecznym fartuchu, promieniejąc uśmiechem. Na stole — baby wielkanocne, pisanki, wędliny i oczywiście jej koronne sałatki z nieodłączną łyżką. Żartuję choćby z Damianem, iż powinniśmy podarować teściowej specjalną podstawkę na łyżki, żeby przestała je wbijać gdzie popadnie. Ale szczerze mówiąc, ten zwyczaj stał się już częścią naszej rodzinnej tradycji. Zosia, nasza córka, choćby narysowała kiedyś babcię z ogromną łyżką w misce — śmialiśmy się wszyscy, łącznie z Elżbietą Stanisławową.

Wielkanoc u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z Damianem i dziećmi, jego siostrę z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół ugina się pod ciężarem potraw, a jedzenia starczyłoby na tydzień. Elżbieta Stanisławowa krząta się, dokłada wszystkim dokładki, opowiada historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd ona ma tyle energii? Zdąży upiec baby, pomalować jajka, a jeszcze z Stasiem urządzić „bitwę na pisanki”. A ja po jednym dniu gotowania marzę już tylko o kanapie i serialu.

W zeszłym roku na Wielkanoc postanowiłam pomóc jej w kuchni, może choć trochę zapanować nad tą łyżką. Ale nic z tego. Gdy ja kroiłam warzywa, teściowa już układała sałatki i, oczywiście, wbiła w każdą po łyżce. „Tak ładnie wygląda!” — powiedziała, podziwiając swoje dzieło. Westchnęłam i pomyślałam: niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. A ja po prostu cieszę się jej kuchnią i staram się nie zwracać uwagi na te kulinarne „flagi”.

Czasem zastanawiam się: może ta łyżka to nie tylko nawyk, ale jakiś symbol? Może dla Elżbiety Stanisławowej to sposób, by pokazać, iż dba o nas, iż chce, byśmy najedli się do syta? Spytałam choćby Damiana, skąd się to wzięło. Wzruszył ramionami: „Mamie wydaje się, iż wtedy goście szybciej zaczną jeść. Przecież zawsze nas karmi, jak na wojnie”. I rzeczywiście, od jej stołu nikt nie odejdzie głodny. choćby Staś, nasz wybredny syn, pałaszuje jej kotlety z apetytem.

Teraz, szykując się na Wielkanoc, już nie walczę z tą łyżką. To jak tradycja, bez której święta byłyby niepełne. Wyobrażam sobie, jak siądziemy przy stole, Elżbieta Stanisławowa zacznie opowiadać, jak farbowała jajka w łupinach cebuli, Zosia ze Stasiem będą się kłócić, czyja pisanka jest twardsza, a Damian mrugnie do mnie, gdy po raz kolejny wyjmę łyżkę z sałatki. I wiecie co? Czuję wtedy ciepło. Tak, Elżbieta Stanisławowa ma swoje dziwactwa, ale to dusza naszej rodziny. Cieszę się, iż moje dzieci wychowują się z taką babcią, która uczy je nie tylko jeść sałatkę z łyżką, ale i kochać życie.

Może za parę lat i ja zacznę wbijać łyżki w sałatki — na cześć Elżbiety Stanisławowej. Na razie zabieram na Wielkanoc dobry humor i szykuję się na kolejną ucztę. I oczywiście na tę symboliczną łyżkę, która jak latarnia będzie sterczeć w misce, przypominając, iż dom teściowej to miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, smacznie i trochę zabawnie.

Idź do oryginalnego materiału