Pewnego dnia mój mąż, po naradzie z matką, uznał, iż jestem złą gospodynią.
Z Krzysztofem wzięliśmy ślub nieco ponad rok temu. Przedtem spotykaliśmy się prawie trzy lata i wydawało się, iż znamy się na wylot. Okazało się jednak, iż prawdziwą próbą nie są romantyczne wyznania przy księżycu, ale wspólne codzienne życie. Wcześniej mieszkaliśmy osobno: ja w Gdańsku, on u rodziców na obrzeżach miasta. Zasady nie pozwalały mi na zamieszkanie razem przed ślubem – wierzyłam, iż jeżeli ktoś naprawdę kocha, będzie czekać. Krzysztof czekał. Niestety, jego cierpliwość gwałtownie się wyczerpała.
Gdy zaczęliśmy żyć pod jednym dachem, romantyczne uniesienia zniknęły. Pozostały rachunki, sprzątanie i niekończące się pretensje. Najboleśniejsze było to, iż krytyka nie pochodziła tylko od niego, ale także od jego matki.
Krzysztof jest porywczy, uparty i, jak się okazało, bardzo staroświecki. Według niego kobieta nie powinna tylko pracować – powinna być niczym wieloręka bogini: ugotować żurek, umyć podłogi, wyprasować ubrania i jeszcze uśmiechać się jak z reklamy.
Próbowałam tłumaczyć, iż żyjemy w XXI wieku, iż ja też mam pracę, zmęczenie i własne problemy. Nie mogę po ośmiu godzinach przy komputerze zamieniać się w sprzątaczkę. On nie słuchał. Dla niego sprawa była prosta: sprzątanie to obowiązek kobiety, tak jak gotowanie.
Pierwsze miesiące znosiłam to w milczeniu. Wierzyłam, iż to tylko okres adaptacji. Sprzątałam, jak umiałam, gotowałam, czasem zamawiałam jedzenie, gdy nie dawałam rady. Ale pewnego dnia Krzysztof wrócił z pracy, mroczny jak burzowa chmura, usiadł w kuchni i bez patrzenia mi w oczy oznajmił:
— Porozmawiałem z mamą i doszliśmy do wniosku, iż nic z ciebie za gospodynię. Nie starasz się. Powinnaś częściej sprzątać i lepiej gotować. Tak jak ona.
Zdrętwiałam. To nie tylko jego niezadowolenie – on przedyskutował mnie z matką i wspólnie wydali werdykt: jestem niedostatecznie dobra. Nie speA potem powiedziałam mu, iż jeżeli szuka idealu, może wrócić do mamy, bo ja nie zamierzam dłużej żyć według jej zasad.